Aktualizacje 2011-2012
Aktualizacje - rozdziały
Aktualizacje 2011-2012
Dyrektor
21 września 2012 zmarł wieloletni dyrektor Szkoły Podstawowej w Podczerwonem z filią w Koniówce. Jan Możdżeń przeżył 88 lat, był nauczycielem, wychowawcą, strażakiem, przewodnikiem tatrzańskim i radnym. Był jednym z pomysłodawców budowy nowej szkoły dla dwóch wiosek - Podczerwonego i Koniówki. Pamiętamy go ze szkoły, z wycieczek krajoznawczych po regionie i Polsce.
Ze Spytkowic do Podczerwonego
Jan Możdżeń urodził się 23 września 1923 roku w Spytkowicach. Zapisał nam się w pamięci jako długoletni nauczyciel, kierownik i dyrektor Szkoły Podstawowej w Podczerwonem z filią w Koniówce. Interesował i szkolił się przede wszystkim w dziedzinie historii i aktualnych wydarzeń w regionie i w kraju, by nabytą wiedzę przekazywać młodszym pokoleniom.
Pracę zawodową rozpoczął wraz z żoną Marią najpierw w Czerwiennem, by w 1952 roku przenieść się na stałe do Podczerwonego. Tu uczył historii i wychowania obywatelskiego oraz pełnił funkcję kierownika, potem dyrektora szkoły. Miał duszę sportowca i obok wspomnianych przedmiotów podjął się prowadzenia zajęć z wychowania fizycznego. Szybko zorientował się, że młodzież góralska ma bardzo dobre predyspozycje ruchowe i w związku z tym nawiązał bliskie kontakty z WKS Legia, klubem narciarskim w Zakopanem i Kościelisku. Od tej pory uczniowie szkoły w Podczerwonem i Koniówce mogli brać udział w specjalistycznych treningach narciarskich wyposażeni w sprzęt oferowany przez wspomniany klub. Dzięki jego zaangażowaniu i pomocy kilku niezorganizowanych działaczy z obu wiosek nazwiska rodem z Podczerwonego i Koniówki, począwszy od lat 50-tych kojarzone były ze sportem zimowym. Mieliśmy skoczków narciarskich, biegaczy i biathlonistów, którzy niejednokrotnie zdobywali trofea na arenie krajowej i zagranicznej.
Dyrektor zapisał się w kartach Podczerwonego także jako sprawny organizator Ochotniczej Straży Pożarnej Podczerwone. Był aktywnym członkiem tej organizacji, a obdarzony zaufaniem strażaków, na przełomie lat 50/60 wybrany na jej prezesa. Kochał góry - miał uprawnienia przewodnika tatrzańskiego i z wielkim zaangażowaniem prowadził w Tatry uczniów i zapraszał do udziału także starszych mieszkańców Podczerwonego i Koniówki. Organizował wycieczki krajoznawcze na terenie Podhala i Polski, których uczestnicy do dziś są w posiadaniu fotografii z tego okresu. Widzimy na nich Możdżenia w otoczeniu uczniów pod Wawelem, z grupą młodzieży i dorosłych w Wieliczce, w Warszawie i wielu podobnych w polskich górach.
Praca dla gromady i emerytura
Brał czynny udział w życiu regionu pełniąc funkcję radnego w Gromadzkiej Radzie Narodowej w Podczerwonem i Chochołowie angażując się w sprawy dotyczące bliskiej mu oświaty i wychowania młodych pokoleń. W latach 60-tych prowadził zajęcia sporowo-ruchowe w Szkole Przysposobienia Rolniczego w Koniówce, a w roku szkolnym 1965/66 był jej kierownikiem. W roku 1975 rozpoczął budowę nowej szkoły, wspólnej dla obu wsi – Podczerwonego i Koniówki – szkoły nowoczesnej i przestronnej, której zakończenie budowy zaplanowano wówczas na 100-lecie szkolnictwa w Podczerwonem (1889-1989). Jak wiemy, przecięcia wstęgi dokonał w 1987 roku jeden z jego następców - dyrektor Zdzisław Duraj.
Po 35 latach pracy nauczycielskiej, w 1984 roku przeszedł na emeryturę i zamieszkał wraz z żoną na stałe w Zakopanem. W 1993 roku przeżył tragedię rodzinną tracąc przedwcześnie jedną z ukochanych córek.
Jan Możdżeń, wieloletni dyrektor Szkoły Podstawowej w Podczerwonem z filą w Koniówce, zmarł 21 września 2012 roku w wieku 88 lat. Msza święta żałobna oraz uroczystości pogrzebowe odprawione zostały w dniu 25 września 2012 roku o godzinie 12:00 w Kaplicy Cmentarnej przy ul. Nowotarskiej w Zakopanem. Ostanią drogę przebył w towarzystwie najbliższej rodziny i wielu przyjaciół i znajomych. Uroczystość uświetnili przedstawiciele oświaty z Czarnego Dunajca, nauczyciele i dyrektorzy z okolicznych szkół, uczniowie starsi i młodsi, ksiądz Jan Kubiś z Parafii pw. Matki Boskiej Bolesnej w Podczerwonem, a także oficjalne delegacje OSP Podczerwone i Koniówki.
Bogusław Zięba, Koniówka 14.12.2012
Po pracy w polu
Dożynki to tradycyjna uroczystość z okazji zakończenia zbioru zbóż i święto dziękczynienia za obfite plony pozwalające ze spokojem myśleć o przyszłości. Po gminnym hołdymasie w sierpniu w Czarnym Dunajcu, przyszła pora na Dożynki Parafialne w Chochołowie. Zapraszam do reportażu Bożeny Sroki w i przeglądu jej zdjęć w fotogalerii.
Plony
Dożynki to tradycyjna uroczystość z okazji zakończenia zbioru zbóż i święto dziękczynienia za obfite plony pozwalające ze spokojem myśleć o przyszłości. Po gminnym hołdymasie w sierpniu w Czarnym Dunajcu, przyszła pora na Dożynki Parafialne w Chochołowie.
W niedzielę 9 września odbyły się coroczne Dożynki Parafialne w Chochołowie, w których wzięli udział mieszkańcy parafii Chochołowa oraz sąsiadujących wsi. Uroczystości dożynkowe rozpoczęły się wymarszem przedstawicieli Chochołowa, Koniówki i Zagród spod remizy do kościoła. Na czele szła muzyka góralska, następnie sztandary niesione przez dzieci, przedstawicieli Związku Podhalan, Chochołowa oraz Koniówki, później dzieci niosące duży różaniec zrobiony z jabłek oraz wieńce.
Pierwszy wieniec mieszkańców wsi Chochołów przedstawiał dzwon z plonami ziemi: warzywami oraz zbożami. Drugi wieniec mieszkańców Koniówki, przedstawiał górala składającego dary przed obrazem Matki Bożej Ludźmierskiej. Ostatni kosz z warzywami, trawami oraz chlebem nieśli mieszkańcy Zagród. Msza Święta odbyła się w kościele św. Jacka w Chochołowie o godzinie 11.00.
Zabawa
Dalsza część uroczystości rozpoczęła się o godzinie 15.00 na placu obok remizy OSP Chochołów. Na scenie występowały różne zespoły góralskie, odbywały się konkursy dla dzieci (rzucanie lotkami do kosza), dla kobiet (obieranie ziemniaków i tarcie ich do kubka na czas) oraz dla mężczyzn (dwie osoby przecinały piłką ręczną drzewo na czas). Około godziny 18.00 wystąpiły psy bacowskie ze swoimi właścicielami, miały za zadanie pokonanie toru przeszkód. O godzinie 20.00 rozpoczęła się zabawa na remizie. Po zakupieniu biletu można było wejść na remizę, tańczyć przy zespole góralskim.
Wszyscy mieszkańcy i goście mogli miło spędzić popołudnie oglądając występy, siedząc przy stoliku oraz rozmawiając ze znajomymi. Znalazło się też coś dla spragnionych oraz głodnych, a mniejsze dzieci mogły zjeżdżać z dmuchanej zjeżdżalni.
Bożena Sroka, Koniówka 17.09.2012
Brody-Koniówka, hipotezy i dokumenty
Droga, która wiodła z północy do Chochołowa i dalej do Kościeliska i Zakopanego musiała w pewnym momencie przeciąć rzekę Czarny Dunajec. W jej dolnym biegu utrudnieniem w przeprawie na drugi brzeg był wąski i głęboki, urozmaicony naturalnymi meandrami i głębinami nurt wodny, natomiast w górnym biegu zejście do wody utrudniały skaliste i wysokie na kilka metrów zbocza po jednej lub po drugiej stronie. Jedynym dogodnym miejscem w okolicy okazały się brody, gdzie ponad 400 lat temu powstała Koniówka.
Brody
Tutaj miejscowi przeprowadzali konie i krowy do pastwisk rozłożonych na płaskim terenie po drugiej stronie, tutaj wędrowcy z łatwością przeprawiali się na drugi brzeg. Prawdopodobnie te dwa czynniki miały wpływ na pierwszą nazwę Koniówki - Brody, która związana była właśnie z przeprawą przez rzekę.
Brody było miejscem, gdzie wzburzona w górnym biegu rzeka rozlewała się na szerokiej płaszczyźnie tworząc kilka płytkich potoków, które wypełnione drobnym kamieniem biegły równolegle do siebie, by w dolnym biegu, ze względu na znaczny spadek i zwężające się koryto rzeczne, łączyć się znowu w jeden trudny do przebycia nurt wodny.
Oficjalnie nazwa Brody nigdy nie została przejęta przez dokumenty i nigdy nie została uwieczniona na mapach kartograficznych. Informacje mówiące o szlaku konnym z Chabówki do Chochołowa, Kościelisk i Zakopanego, który miał przerwę na popas i zmianę koni właśnie w tym miejscu są nikłe i mało wystarczające, dlatego można pokusić się o jeszcze inne wyjaśnienie nazwy Brody, tym bardziej, że poniższą historię w łatwy sposób można połączyć z Podczerwonem i jego założycielami, spadkobiercami Czerwińskich (Czerwieńskich), których nazwisko zapisuje się w kartach historii w tym miejscu około 400 lat temu. Co było jednak wcześniej i skąd wzięli się Czerwińscy na tych ziemiach? Byli tu od zawsze, czy przybyli podróżując z jakąś grupą etniczną? Może są spadkobiercami wędrujących osadników huculskich z pogranicza dzisiejszej Rumunii i Ukrainy, może Chrobatów z Grodów Czerwieńskich?
Huculi i Chrobaci
Huculi to pasterze rumuńscy, którzy w poszukiwaniu pastwisk już w IX wieku pojawili się wraz z rodzinami i stadami owiec w pobliżu Tatr. Przynieśli wówczas ze sobą język, który miał wpływ na niektóre do dziś stosowane nazwy, wpłynęli znacznie na rodzaj architektury drewnianej, a także na strój i ozdoby ludowe na Podhalu. Oni lub ich potomkowie przechadzali się z pewnością wzdłuż Czarnego Dunajca, bo ich ślady mają odbicie w naszej mowie, budownictwie i ubiorze.
Grody Czerwieńskie znamy z historii już od przeszło 1000 lat. Czytamy o bitwach toczonych od X wieku przez polskie i ruskie plemiona o ziemie zajmujące ten obszar. Były to tereny zahaczające o dzisiejszą Ukrainę, Polskę i Białoruś, a jednym z większych skupisk ludności był tutaj gród Brody. Północną część Grodów Czerwieńskich zajmowali Chrobaci Czerwoni, południową aż po Kraków Chrobaci Biali. Można przypuścić, że wędrująca na południe i południowy zachód fala Chrobatów Czerwonych (Chorwatów), w tym część plemion z Grodów Czerwieńskich, zatrzymała się nad górską rzeką i nadała miejscom nazwy sentymentalnie nawiązujące do ich pochodzenia. Jest to tylko domysł, bo nie można stwierdzić z całą stanowczością, że tak się stało, wiadomo jednak na pewno, że Chrobaci pochodzący z Grodów Czerwieńskich, zanim dotarli nad Adriatyk, podróżowali lub osiedlali się na terenach dzisiejszej Małopolski i kto wie, może jeden z wędrowców znany był jako Czerwiński i pochodził z grodziska Czerwień (dzisiaj wieś Czermno), a płytki i rozległy nurt w rejonie dzisiejszej Koniówki kojarzył z ówczesnymi terenami wokół warowni Brody. Wiadomo także, że niektórzy potomkowie Chrobatów wrócili po kilku wiekach z Chorwacji w tereny podkarpackie, które dysponowały ogromną ilością miejsca dla przybyszów z różnych grup etnicznych i urzekały pięknem Tatr. Grupy te wnosząc swoje zwyczaje, tworzyły przyszłą góralszczyznę.
Rejestry parafialne
Wróćmy jednak do oficjalnej nazwy Koniówki. Liczne publikacje i przekazy ustne zgodnie twierdzą, że przede wszystkim wypas koni na drugim brzegu i obsługa “ruchu turystycznego” przyczyniły się do powstania nowej osady i miały wpływ na jej pierwszą, a niewątpliwie na jej drugą, już oficjalną nazwę. Potrzeba było jednak około 150 lat by pierwszy dokument uznał Koniówkę jako osadę.
W roku 1786 proboszcz parafii z Czarnego Dunajca nakazał prowadzić wikariuszowi z Chochołowa księgę kościelną dla okolicznych wiosek i uwzględniać w niej narodziny, chrzty, śluby i zgony między innymi mieszkańców Koniówki. Jak wiemy, Koniówka obok Chochołowa, Cichego i Dzianisza stała się później częścią samodzielnej parafii Chochołów.
Mapa z 1855 roku
Następny dokument to mapa kartograficzna Austro-Węgier z 1855 roku, która prezentuje Koniówkę z około 10 zabudowaniami, młynem, “Cysorką” (trakt biegnący przez wioskę) i mostem, który łączy oba brzegi Czarnego Dunajca. Charakterystyczne jest miejsce po lewej stronie rzeki, tuż za mostem, gdzie schodzące się z południa i z północy drogi nie łączą się na odcinku kilkudziesięciu metrów. Czyżby miejsce na popas i wymianę koni? Nie wiadomo. W każdym bądź razie na tej samej mapie nie można dostrzec podobnej “anomalii”. Wszystkie drogi łączą się ze sobą albo przechodzą w mniejsze, by zakończyć się w ślepym zaułku bez żadnej kontynuacji. Wiadomo, że most w Koniówce leżał wówczas na jednym z głównych szlaków komunikacyjnych łączących Sidzinę i Kraków z Chochołowem. Z drogi tej korzystali dość często architekci i budowlani z Krakowa oraz proboszcz z Sidziny, ksiądz Wojciech Blaszyński, bo w 1853 roku ruszyła przecież budowa nowego kościoła w Chochołowie.
Pierwszy dokument
Kolejny dokument, to cytowany dzięki Stanisławowi Szaflarskiemu Dzianie na www.koniowka.info "Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego i innych narodów słowiańskich" z roku 1887, który wraca do 1636 roku i wymienia 11 “zarębników” z Podczerwonego i Koniówki. Dalej, w roku 1660 dokument wymienia sześć gospodarstw na wspólnym terenie, z kolei w 1765 jedenaście i jeden młyn. Następna wzmianka prezentuje podsumowanie dobytku i gruntów wspólnych za rok 1777, zaś w roku 1869 podaje 35 dm (domostw?) w Koniówce.
Mniej więcej w połowie XIX wieku została zaprowadzona księga parafialna w Chochołowie, która uwzględnia także Koniówkę i która prowadzona jest skrupulatnie po dzień dzisiejszy.
Mapy z XX wieku
Polska mapa kartograficzna Koniówki z roku 1934 prezentuje większą ilość zabudowań na terenach położonych wzdłuż głównej drogi po prawej stronie Czarnego Dunajca oraz kilka po jego lewej stronie. Koryto rzeki, w porównaniu do mapy z 1855 roku, jest nieco zmienione, a dodatkowym elementem jest szlak kolejowy biegnący z Podczerwonego do Suchej Hory. Zaznaczona jest także sieć bocznych dróg biegnących do centrum wioski. Taki układ pozostał w zasadzie do dzisiaj, a uliczki doczekały się w nowym tysiącleciu asfaltowej nawierzchni, zaś w 2011 roku nadano im po raz pierwszy oficjalne nazwy.
Na mapie niemieckiej z 1943 roku Koniówka prezentuje się podobnie jak na poprzedniej, a jedyne zmiany to bardziej uwidoczniona granica Polski i kontrastowe kolory lasów i rzek. Mapa nie uwzględnia większej ilości gospodarstw, ale jest bardziej przejrzysta niż jej poprzedniczka.
Po wojnie przybyły nam nowe mapy i dokumenty, choćby te dotyczące straży pożarnej, szkolnictwa lub wydarzeń sportowych związanych z Koniówką. Aktualnie w obiegu jest mapa-zdjęcie z lotu ptaka, która prezentuje wioskę patrząc od strony granicy państwowej. To dość ciekawe ujęcie, które podobnie jak moja mapa wykonana w 2011 roku, jest do obejrzenia w pełnych wymiarach w pomieszczeniach reprezentacyjnych OSP Koniówka.
Bogusław Zięba, Koniówka 20.07.2012
Postscriptum (1)
Grody Czerwieńskie w rejonie dzisiejszych granic Polski, Ukrainy i Białorusi mogły być kolebką sołtysów Czerwińskich, którzy na przełomie XVI i XVII wieku zakładali Podczerwone i dali pierwszą nazwę Brody miejscu, gdzie możliwa była przeprawa przez koryto Czarnego Dunajca - dzisiaj Koniówki. Za tymi faktami mogą przemawiać kolejne informacje uzyskane z udostępnionej w internecie “Encyklopedyji Powszechnej” z roku 1863 i te z przewodnika Grzegorza Rąkowskiego “Ziemia Lwowska” z 2005 roku.
Wspomniana “Encyklopedyja Powszechna” nawiązuje między innymi do starego rodu ruskiego Hohol wiernemu Polsce z genealogią sięgającą głęboko XVI wieku. Księga wymienia Jonasza Hohola - gorliwego unitę i władykę pińskiego oraz Eustachego Hohola - kozackiego hetmana u Jana III Sobieskiego.
Zaś przewodnik “Ziemia Lwowska” prezentuje Hoholiv, także Гоголів (po polsku Hoholów) jako małą miejscowość (ok. 500 mieszkańców) z wiekową tradycją, gdzie do dziś zachowana jest cerkiew św. Dymitra z 1830 roku.
Ruski ród Hohol (pol. Hohoł) służył z przekonaniem sprawie polskiej i chrześcijańskiej i dlatego został znienawidzony na Rusi, a że kwitnął przede wszystkim na Ukrainie, obywatele tego państwa dla Rosjan stali się i do dziś pogardliwie nazywani są “Hohołami”.
Skoro Grody Czerwieńskie, Czerwińscy, Podczerwone i Brody, to dlaczego nie Hoholów, Chochołowscy i Chochołów? Hoholów mógł być osadą założoną ku chwale lub przez Jonasza ewentualnie Eustachego Hohola (później Hohoła), a sołtysi - Czerwiński i Chochołowski mogli pochodzić z tych okolic, gdyż wiemy, że otrzymali przywileje osadnicze mniej więcej w jednym czasie. W pewien sposób losy mogły zawieść ich na wojnę, gdzie być może razem dokonali wielkiego, przełomowego czynu, który przechylił szalę potyczki. Za to mogli oczekiwać nagrody, która często w owych czasach jawiła się w postaci nadawanego gruntu i przywilejów sołtysich. Tak mogli na Podhale przybyć prości ludzie z okolic Grodów Czerwieńskich, być może z Czerwienia, Czerwonohradu, Brodów i Hoholowa (trzy ostatnie istnieją do dziś), by osiąść nad brzegiem Czarnego Dunajca, tu zachwycić się i przejąć tradycje Hucułów - pasterzy, którzy od wieków przemierzali szlaki wzdłuż Karpat.
Innym “potwierdzeniem” pochodzenia sołtysów Chochołowskich (tym samym - Czerwińskich) mogą być księgi parafialne w Chochołowie, w których zdarzały się wpisy (szczególnie pierwsze) dotyczące nazwiska tego rodu jako Hohołowscy - być może wzięte z królewskich glejtów o własności. Tu należałoby odnaleźć jeden z takich dokumentów, gdyż, mimo wielu poszlak i, wydawało by się dość prostej łamigłówki, na podstawie dotychczasowych danych nie można jednoznacznie stwierdzić, że Czerwińscy i Chochołowscy pochodzą właśnie z okolic Grodów Czerwieńskich, choć np. Czerwonohrad i Brody oddalone są od siebie o 80 kilometrów, a wspominany Hoholów (Hoholiv) znajduje się pomiędzy nimi.
Bogusław Zięba, Koniówka 17.12.2013
Postscriptum (2)
Do dziś wiedzieliśmy, że Koniówka przed 400 laty nosiła nazwę Brody. Dzięki stronie Czarny Dunajec - Historia Gminy- zdjęcia, wiadomości i wspomnienia, prowadzonej m.in. przez Jolantę Szewczyk, podaję informacje ze źródła pt. „Studia historyczne ku czci Stanisława Kutrzeby”. Jest to zbiór artykułów i opracowań naukowych z 1938 roku dedykowanych pracy i życiu historyka, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego Stanisława Kutrzeby (1876-1946).
Jedno z opracowań, zatytuowane „Dokument chłopów podhalańskich z r. 1605”, które wyszło z pod ręki Ludwika Wyrostka, podaje pierwszych osadników i nazwę Koniówki z 1608 roku jako Podbrody. "Pod" prawdopodobnie dlatego, gdyż Koniówka wówczas traktowana była jako przysiółek Podczerwonego - miejscowości pod Czerwińskim. Zaś pierwszymi Koniowianami lub Podbrodzianami wg. Wyrostka mieli być Mirzołowie, Łyski, Haberni, Gwiżdże i Polacy. Jedyne nazwisko, które przetrwało do dziś to Haberni. Pozostałe nie egzystują nawet w najstarszych księgach parafialnych z Chochołowa. Wypada zatem szperać głębiej w księgach czarnodunajeckich, nowotarskich lub wręcz krakowskich.
Bogusław Zięba, Koniówka 06.08.2023
Pocztówka z szifem
Pocztówka z czym? Prawdopodobnie niejeden z nas miałby trudności z rozwiązaniem tej zagadki, ale sto lat temu każdy w Koniówce odpowiedziałby bez zająknięcia, a na pewno wśród nich znalazłyby się te osoby: Józef Zięba, Franciszek Zięba, Jan Leja, Kunegunda Haberna, Stanisław Haberny, Michał Bienias, Józef Haberny, Jędrzej Leja, Franciszek Haberny, Andrzej Leja, Wojciech Haberny, Jan Klejka, Wojciech Zięba, Jan Zięba, Jakub Ludwik, Maria Chmenia, Karolina Chmenia, Jan Planiczka, Andrzej Haberny, Agnieszka Leja i Anna Haberna.
Amarykany
Pod koniec XIX i na początku XX wieku “Amarykanami” nazywano ludzi, którzy odważyli się na podróż za wielką wodę w poszukiwaniu godniejszego życia.
Było ich wielu i większość znalazła je, ale by tam dotrzeć, niejeden zmuszony był skreślić lub zapomnieć, przynajmniej na pewien okres, dotychczasowe powiązania i miejsca, z którymi był fizycznie i emocjonalnie związany. Młody chłopak żegnał się z ojcem i matką, kawaler z niedoszłą narzeczoną, mąż obejmował żonę i dzieci obiecując, że znów się zobaczą. Kobiety z dziećmi, które jechały śladami mężów i ojców, ze smutkiem spoglądały na sprzedany dobytek i bliskich ludzi.
Każdy, zanim dotarł do USA i odnalazł się w nowych warunkach, przeszedł krótki, ale upokarzający okres swojego życia – podróż za ocean. Chociaż wiele już pisano na temat rejsów oceanicznych i ich niedogodności na przełomie XIX i XX wieku, mało kto zwrócił uwagę na okres poprzedzający wejście na pokład i przeszkody związane z dotarciem do portu. Austriak Martin Pollack, autor zakochany w historii Galicji, zwrócił uwagę na ten temat w publikacji z roku 2011 pt. „Cesarz Ameryki - wielka ucieczka z Galicji”. Wprawdzie górale nie odgrywają tu głównej roli, ale wiadomo, że do Stanów trafiali tymi samymi drogami, co większość mieszkańców najbiedniejszego dystryktu austro-węgieskiego.
W podróż ruszali pieszo lub na furmankach, najczęściej przez Suchą do Oświęcimia lub do Zwardonia, miasteczek w pobliżu niemieckiej granicy, by następnie kontynuować podróż na północ i zaokrętować się w Hamburgu lub Bremenhafen. Droga do Ameryki nie była tylko wejściem i zejściem z pokładu, co sucho stwierdza manifest, czyli lista pasażerów statku. Była to skrupulatnie zaplanowana akcja przedsiębiorców transportowych, tych z Hamburga, tych z Bremy, i tych z bardziej odległych miast portowych jak Hawr, Rotterdam, Antwerpia i Liverpool.
Agenci i agitatorzy
Kto w tych miastach słyszał kiedykolwiek o góralach z Podhala? Kto z nich wiedział, gdzie znajduje się ten region? Odpowiedź jest prosta – na początku nikt, ale przedstawiciele takich towarzystw żeglugi morskich jak HAPAG (Hamburg-Amerikanische Packetfahrt-Actien-Gesellschaft) z siedzibą w Hamburgu lub NDL (Norddeutscher Lloyd) z Bremy nauczyli się szybko geografii. Najpierw zapuszczali się w góry wysłannicy badający teren i organizujący siatkę agitatorów. Rzucali się w oko schludnym ubraniem, bogatym zasobem portfela i nienagannym zachowaniem. Potencjalni emigranci mieli to zdobyć mieszkając i pracując w odległym kraju, który znajduje się po drugiej stronie oceanu i znany jest jako Ameryka. Bardzo mało ludzi miało pojęcie o obcym lądzie i nikt na oczy nie widział oceanu, ale styl, jaki reprezentował agent, pocztówki z „szifami” - nieznanymi bliżej parowcami transatlantyckimi; modlitewniki lub medaliki, które agent bezinteresownie rozdawał, wpłynęły na niejedną decyzję życiową. Prawdopodobnie nie od razu, ale na przeciągu kolejnych kilku lat, dzięki opowieściom o złotej Ameryce i dzięki zwerbowanym przez agenta agitatorom, ledwo wiążący koniec z końcem ludzie rzucali swój dobytek i ruszali do ziemi obiecanej.
Od pierwszego rozbioru Polski Galicja była zapomnianą i zaniedbaną częścią Austro-Węgier i taką miała pozostać. Ani cesarz, ani odpowiedzialni urzędnicy nie ruszyli palcem w kierunku lepszej egzystencji mieszkańców północno-wschodnich dzielnic. Administracja wiedeńska przypominała sobie o tych terenach jedynie w okresach, gdy zbliżały się regularne pobory do wojska, zaś reprezentanci przemysłu i handlu, gdy konieczny był nabywca dla mało atrakcyjnego towaru. Brud, smród, bieda, nędza i prości ludzie napawali Austriaków odrazą, ale urzędujący tu oficjele cesarscy doskonale wiedzieli jak wykorzystać szerzącą się ciemnotę. Bieda dała znać o sobie także na Podhalu, natomiast agenci, którzy coraz częściej gościli wśród górali, obiecywali złote góry z takim przekonaniem, że wreszcie któryś z mieszkańców odważył się na ryzykowny krok. Każda wioska miała swojego pioniera. Był to ktoś młody, ktoś, kto chciał uniknąć poboru albo ktoś starszy, kto po długich przemyśleniach i rozmowach z najbliższymi sprzedał część inwentarza lub nawet gazdówki, by pokryć bilet w nieznane.
Pierwsi agenci i miejscowi agitatorzy pojawili się w Galicji w drugiej połowie XIX wieku i przypuszczać należy, że także wtedy kilku przewinęło się przez Podhale. Prawdopodobnie byli przedstawicielami przewoźnika HAPAG z Hamburga, gdyż Lloyd z Bremy uderzył na Galicję z lekkim poślizgiem. Holendrzy, Anglicy i Włosi działali tu w minimalnym zakresie i nie zagrażali dwóm potentatom z Niemiec. Gdy Lloyd dołączył do gry, konkurencja z HAPAGiem stała się bardzo zażarta i odbijała się przede wszystkim na biednych emigrantach. Najbliższe biura obu północno-niemieckich agencji transatlantyckich można było znaleźć już w Oświęcimiu. Agitatorzy w terenie finansowani byli przez agenta z Oświęcimia i wysokość ich prowizji lub rodzaj prezentu zależały od ilości osób skierowanych do jego biura. Agitator, mimo że odbierał wynagrodzenie od agenta, rozkręcał własny, nielegalny interes wyznaczając prywatną cenę za skierowania do biura w Oświęcimiu. A co dalej działo się ze skierowaniami, czytamy poniżej.
Ostatni grosz z portfela
Podróż z Podhala odbywała się pieszo lub na wozie w kierunku Suchej (Sucha Beskidzka), gdzie można było zająć miejsce w pociągu do Oświęcimia lub Zwardonia, miejscowości położonych na granicy z Niemcami. Można było wybrać, ale nie było to tak oczywiste. Podróżujący w kierunku Suchej łączyli się w małe grupki i już kilkanaście kilometrów od domu dowiadywali się od obsługujących ich furmanów lub nowo poznanych towarzyszy podróży, że skierowania, które uzyskiwali od agitatorów są bezwartościowym świstkiem papieru, który w Oświęcimiu jest nie uznawany. Do domu jednak nie warto było wracać, jedynie ominąć biura agencji szerokim łukiem i nie pozwolić na dalszą agitację przedstawicieli towarzystw żeglugowych, zaś w Hamburgu albo w Bremie samodzielnie kupić bilet na rejs do Ameryki. Furman nie woził nikogo za darmo, a jego poufne informacje też miały swoją cenę. W Suchej, za poradą furmanów, większość podróżujących zajmowała miejsca w pociągu do Zwardonia, jednak tu, sprytni wysłannicy z Oświęcimia i przekupieni przez nich przedstawiciele prawa nakazywali zmienić pociąg grożąc grzywną, aresztem lub deportacją do domu w razie niepodporządkowania się poleceniom służby mundurowej.
Korupcja miejscowych władz i samowola towarzystw żeglugowych przynosiła pierwsze owoce: oporni rzeczywiście trafiali do aresztu albo wysyłani byli w drogę powrotną po nałożeniu kary, a pociąg do Oświęcimia ruszał wypełniony po brzegi, zaś do Zwardonia świecił pustkami. Zmiana na korzyść Zwardonia zaznaczyła się po 1890 roku, kiedy sąd rozpatrujący nielegalne postępowanie agentów HAPAGu i Lloyda z Oświęcimia, siatki agitatorów z Galicji i służb mundurowych zamieszanych w tzw. handel „delikatnym mięsem”, zadecydował o ich losie. W zasadzie rok ten był przełomowy i niedogodności, które do tej pory napotykał każdy emigrant i które opisane są w dalszej części tego artykułu, zostały wówczas uregulowane przez prawo i w miarę respektowane. Nie oznaczało to, że przedstawiciele obu towarzystw całkowicie zrezygnowali z szykan wobec podróżujących. Głupota i nieświadomość prostego ludu była nadal wykorzystywana, jedynie zachowanie agentów stało się mniej agresywne.
Oświęcim, podobnie jak Hamburg i Brema, witał podróżnych przez kolejnych współpracowników towarzystw żeglugi morskiej, tzw. „sznurkowych”, którzy wyrywając sobie wzajemnie emigrantów prowadzili ich do biur HAPAGu lub Lloyda. W trakcie załatwiania formalności dotyczących podróży, agenci obu towarzystw wprawdzie odbierali skierowania, ale nie uwzględniali zaliczki wpłaconej w miejscu zamieszkania podróżnego. Wystawiali natomiast nowy pakiet podróżny, na który składał się bilet kolejowy na północ Niemiec i rejs transatlantycki z wyżywieniem.
Ceny za przejazd przybierały różną wysokość. Podróżny najpierw musiał udowodnić, że posiada odpowiednią sumę pieniędzy i to decydowało w pierwszej linii o wysokości kwoty, którą musiał wpłacić za transport. Następnie urzędnik przechodził do gry o dodatkowe wyłudzenie pieniędzy. „Zabawa” polegała na wykorzystaniu normalnego zegara z budzikiem, który po nakręceniu miał przesyłać wiadomość telegraficzną. Każdy dzwonek oznaczał ponowne koszty za przeprowadzoną „konwersację”. Był telegraf do urzędu emigracyjnego Niemiec o pozwolenie na tranzyt, telegraf do hotelu w mieście portowym z zapytaniem o nocleg, telegraf do centrali towarzystwa żeglugowego o zarezerwowanie miejsca na pokładzie i tym podobne. Najważniejszym stosowanym pod koniec formalności w Oświęcimiu był telegraf zamorski o podwyższonej stawce do „cesarza Ameryki” o zezwolenie na pobyt w USA. Dźwięk budzika wywierał na przyszłych emigrantach takie wrażenie, że tylko nieliczni odmawiali dodatkowych opłat. Nikt przecież w zacofanej Galicji nie miał pojęcia, jak działa prawdziwy telegraf, nikt też nie znał budzika i nie wstawał na jego dźwięk, bo pory dnia wyznaczało słońce, kogut lub dzwon na kościele. Gdy mimo wszystkich prób, urzędnik uznawał wymuszoną sumę za zbyt niską, nakazywał rewizję osobistą, a ta zazwyczaj wyłaniała zaskórniaki znajdujące się np. w butach lub zaszewkach ubrania.
Można było ominąć Oświęcim wysiadając z pociągu kilka kiometrów wcześniej i próbować samodzielnie przebić się przez niemiecką granicę, ale i tu działali agenci lub skorumpowani mundurowi. Część z nich podawała się za przewodników i kasując odpowiednią sumę prowadziła podróżnych prosto w ręce żandarmów lub pograniczników, tak austriacko-węgierskich, jak i przekupionych niemieckich. Tą samą drogą towarzystwa żeglugowe organizowały szmugiel poborowych, a mundurowi przymykali oko na uchylających się przed służbą wojskową. Dobroczynność agentów i służb granicznych w tym przypadku musiała być hojniej wynagradzana.
Za granicą Niemcy w zasadzie nie robili przeszkód w dotarciu do miast portowych, jedynie „sznurkowi” w Hamburgu i Bremie czyhali na emigrantów na dworcach kolejowych i prowadzili ich do sobie znanych noclegowni. Zdarzało się, że agresywni „sznurkowi” wyrywali przyjezdnym bagaże z ręki, by w ten sposób zmusić do pójścia swym tropem. Parowce nie wychodziły w morze codziennie i niejednokrotnie koniecznym było zatrzymać się w mieście na kilka dni. Hotelarze już na wstępie odkładali bagaże podróżnych w depozyt i oddawali je po opłaceniu noclegu. Dodatkowo nakłaniali emigrantów do zakupu naczyń rzekomo koniecznych w czasie rejsu transatlantykiem.
Rejs i ziemia obiecana
Szczęściem bilety opłacone i nabyte w Oświęcimiu uznawane były przez towarzystwa żeglugowe, chociaż na statku emigranci otrzymywali zazwyczaj nieadekwatną obsługę do ceny. Nikt jednak nie sprzeciwiał się poleceniom wydawanym przez załogę. Gromadzono ich na dolnym pokładzie, gdzie przydzielano siennik i koc, miejsca ciasne jedno obok drugiego, z małą ilością urządzeń sanitarnych. Dla wielu podróż w zamkniętym i kołyszącym pomieszczeniu była drogą przez mękę. Zaduch i ciężkie powietrze, smród pocących się ciał, wyziewy, wymiotujący ludzie, płaczące dzieci, mała możliwość ruchu towarzyszyły nieodłącznie podróży. Oczywiście możliwe było wyjście na pokład, ale trud przebicia się do drzwi, strach przed bezkresem oceanu, czy funkcjonowanie machinerii statku przykuły niejednego do swojego miejsca prawie na cały czas trwania rejsu.
Podróż transatlantycka, w zależności od wielkości i rodzaju statku, trwała od 10 do 20 dni, później skróciła się nawet do kilku. Jednak rekordy szybkości na tzw. „błękitnej wstędze” (trasa między ujściem Kanału La Manche i redą u wrót Nowego Jorku) ustanawiały przeważnie lepiej wyposażone parowce angielskie, natomiast niemieckie woziły większą ilość pasażerów. Bilety zobowiązywały towarzystwo żeglugi morskiej do udostępniania miejsca na parowcach przystosowanych do transportu osób. Jednak konkurencja i pazerność przedstawicieli niemieckich towarzystw, połączone z zacofaniem pasażerów, prowadziły nieraz do przewozów na pokładach statków o odmiennym charakterze. Emigranci bywali tłoczeni na statkach transportowych, które udostępniano towarzystwom żeglugowym w ekspresowym tempie; zazwyczaj wracające do USA na pusto lub z małą ilością towaru.
Niedogodności i rozczarowania na drodze do ziemi obiecanej mijały przeważnie z widokiem brzegu amerykańskiego i Statuy Wolności. Mijały, ale na ich miejsce powracały stare doznania jak strach i obawa, te przed opuszczeniem domu. Oto każdy miał stanąć na nowym lądzie i ufać, że mu się powiedzie, nikt jednak nie był świadomy ówczesnej sytuacji na rynku pracy w USA. Powstałe w XIX wieku związki zawodowe, akurat w latach wielkiej emigracji, rozpoczęły ostrą kampanię przeciwko wyzyskowi i warunkom pracy nakłaniając robotników do strajków. Przedsiębiorcy, często nielegalnie, zwalniali strajkujących i przyjmowali na ich miejsce napływającą tanią siłę roboczą, co prowadziło do demonstracji, rewanżu i zemsty na niczego nieświadomych acz chętnych do pracy przybyszach. Zaznaczyć trzeba, że ówczesne demonstracje niczym nie przypominały obecnych. Były to agresywne podjazdy, obławy, łapanki i wojny robotnicze w okolicach fabryk i miejsc zamieszkania łamistrajków. Wiele z nich kończyło się tragediami, o których rodzina na starym lądzie nie miała najmniejszego pojęcia.
Jednak zanim komukolwiek z przybyszy udało się zdobyć pracę, musiał po zejściu na ląd przejść przez odprawę w Nowym Jorku, a po roku 1892 w specjalnie do tego wyznaczonym miejscu – na wyspie Ellis Island. Pasażerowie prowadzeni byli wąskimi przejściami do dużych pomieszczeń, gdzie musieli odczekać na wezwanie. W trakcie przejścia dokonywana była wstępna selekcja mająca na celu rozpoznanie osób chorych i ewentualnie wrogich Ameryce, po czym następowały szczegółowe badania. Oprócz danych osobistych, pasażer zobowiązany był podać cel podróży, miejsce pobytu w USA, ostatni adres zamieszkania, ilość wwożonej waluty, znajomość pisania i czytania, znajomość języka angielskiego itp. Badania lekarskie miały na celu odrzucenie osób ułomnych i chorych. Niektórzy z oznakami choroby morskiej lub innymi mniej groźnymi schorzeniami odstawiani byli na kwarantannę, pozostali z wyraźnymi oznakami ułomności fizycznej lub psychicznej zawracani byli na statek i odsyłani do domu na koszt własny lub towarzystwa żeglugowego . Szczególną uwagę zwracano na samotnie podróżujące młode kobiety, które mogły być łatwym łupem sutenerów i handlarzy ludźmi. Każda z nich musiała znać adres docelowy i wyspę mogła opuścić dopiero po przyjeździe osoby, którą zadeklarowała w czasie przesłuchania.
Po długiej podróży i wielu upokorzeniach oraz akceptacji amerykańskich urzędników, nowa ziemia, obiecywana przez agitatorów, stała wreszcie otworem. Do wielu los się uśmiechnął, wielu zawrócił do domu z pustymi rękoma - szczególnie po 1893 roku, gdy kilkaset amerykańskich banków ogłosiło niewypłacalność, co z kolei pociągnęło za sobą wiele zwolnień z pracy. Równocześnie w tym samym czasie w Europie wybuchła epidemia cholery azjatyckiej, co dla emigrantów stało się następną barierą przed zejściem na ląd amerykański. Wielu zmuszonych było do pozostania na statku lub powrotu przez morze. Druga fala emigracyjna ruszyła z końcem XIX wieku i rok po roku, do I wojny światowej przybierała na sile.
Pionierzy z Koniówki
Poniżej zamieszczam nazwiska kilkunastu śmiałków z Koniówki, którzy odważyli się na podróż do Ameryki. Prawie wszyscy dotarli tam po kryzysie na rynku pracy w USA i po opanowaniu epidemii cholery. Niektórzy mieli już taki rejs za sobą, większość jednak zmierzała tam po raz pierwszy.
- Józef Zięba ur. 30 stycznia 1881, kawaler odbył podróż parowcem Saale z Bremy do Nowego Jorku, gdzie dotarł 24 sierpnia 1899. Zamieszkał w Chicago w stanie Illinois;
- Franciszek Zięba ur. 2 października 1877, kawaler dotarł do Nowego Jorku 8 lutego 1901 płynąc na pokładzie Königin Luise z Bremy. Zamieszkał w Chicago w stanie Illinois;
- Jan Leja, kawaler ur. 18 grudnia 1881 przypłynął 25 maja 1901 parowcem Phoenica z Hamburga do Nowego Jorku. Zamieszkał u brata Jakuba w Uniontown w stanie Pensylwania. Jako żonaty Jan płynął jeszcze dwa razy z Hamburga do Nowego Jorku – w 1912 i 1913 roku. Jego syn Stefan Leja (Karolcyn) ur. w 1911 jest najstarszym mieszkańcem Koniówki i aktualnie ma 101 lat;
- Kunegunda Haberna, panna ur. 2 października 1879 postawiła nogę na nowej ziemi 23 stycznia 1902 roku. Zeszła wówczas z pokładu parowca Weimar, który przybył z Bremy. Zamieszkała u brata Karola w Chicago w stanie Illinois;
- Stanisław Haberny, kawaler lat 24 dotarł do Nowego Jorku 3 marca 1902 parowcem Pisa z Hamburga i zamieszkał u Józefa Szwaca w Pensylwanii. Spis parafialny w Chochołowie nie notuje Stanisława urodzonego w 1878 roku. Mógł to być Józef lub Alojzy Haberny, obaj urodzeni w 1878;
- Michał Bienias, żonaty ur. 15 września 1864 opuścił pokład parowca Main 24 lutego 1903 płynącego z Bremy. Zamieszkał u Józefa Strączka. Michał był już wcześniej w USA w latach 1897-1900;
- Józef Haberny, kawaler ur. 1 lutego 1878 przypłynął do Nowego Jorku 16 kwietnia 1903 parowcem Barbarossa zdążającego z Bremy. Zamieszkał u brata Franciszka w stanie Pensylwania;
- Jędrzej Leja, żonaty ur. 24 listopada 1848 wysiadł z parowca Main 25 listopada 1904. Przypłynął z Bremy i zamieszkał u syna Józefa w Greensburg w stanie Pensylwania;
- Franciszek Haberny, żonaty ur. 27 października 1881 i Andrzej Leja, kawaler ur. 29 października 1879 postawili nogę w Nowym Jorku 11 listopada 1908. Przypłynęli parowcem Kaiser Wilhelm der Grosse z Bremy. Franciszek zamieszkał u znajomego Józefa Blaszyńskiego w Uniontown w stanie Pensylwania, Andrzej u brata Józefa w stanie Ohio;
- Wojciech Haberny, kawaler ur. 5 lutego 1887 dotarł do Nowego Jorku 3 stycznia 1909. Płynął na parowcu Rhein z Bremy. Zamieszkał u szwagra Jana Styrczuli w Chicago w stanie Illinois;
- Jan Klejka ur. 4 czerwca 1881, żonaty opuścił pokład parowca Chemnic z Bremy do Nowego Jorku 25 stycznia 1909 i zatrzymał się u farmera w St. Louis w stanie Missouri;
- Wojciech Zięba, żonaty ur. 13 kwietnia 1870 przypłynął parowcem Vaderland z Antwerpii do Nowego Jorku 30 marca 1909. Zamieszkał w Chicago w stanie Illinois u znajomego Józefa Staszla;
- Jan Zięba, kawaler ur. 7 października 1872 był w Nowym Jorku 11 listopada 1909. Przypłynął parowcem President Grant z Hamburga i zamieszkał u Jana Liski w stanie Pensylwania;
- Jakub Ludwik, kawaler ur. 30 kwietnia 1884 opuścił pokład parowca Pennsylvania 4 listopada 1910. Płynął z Hamburga do Nowego Jorku. Zamieszkał u znajomego Wojciecha Klejki w stanie Pensylwania;
- Maria Chmenia, mężatka ur. 4 lipca 1881 i córka Karolina ur. 4 lutego 1909 spotkały się z mężem i ojcem Janem 23 grudnia 1910. Płynęły parowcem George Washington z Bremy do Nowego Jorku. Obie zamieszkały wraz z Janem w Newcomb w stanie Pensylwania. Karolina w 2009 obchodziła 100 urodziny;
- Jan Planiczka, kawaler ur. 10 lutego 1888 i Andrzej Haberny, kawaler ur. 12 maja 1892 przypłynęli 27 lutego 1912 do Nowego Jorku parowcem Amerika z Hamburga. Jan zamieszkał u brata Józefa w New Salem w stanie Pensylwania, Andrzej u brata Wojciecha w Chicago w stanie Illinois;
- Agnieszka Leja (zd. Obyrtacz? Ur. 23.grudnia 1886), mężatka lat 26 przypłynęła 30 kwietnia 1912 do męża Ferdynanda parowcem Kaiser Wilhelm der Grosse z Bremy do Nowego Jorku. Zamieszkała z mężem w stanie Ohio;
- Anna Haberna, panna ur. 26 maja 1894 płynąc parowcem Kroonland z Antwerpii dotarła do Nowego Jorku 5 lutego 1913. Zamieszkała u brata Karola w Chicago w stanie Illinois.
Bogusław Zięba, Koniówka 24.05.2012
Post Scriptum
Korzystałem z dwóch publikacji dotyczących wielkiej emigracji do ziemi obiecanej:
„Wyspa Klucz” – Małgorzata Szejnert, wyd. Znak, 2009.
„Cesarz Ameryki - wielka ucieczka z Galicji” – Martin Pollack, wyd. Czarne, 2011.
Tygodnik Podhalański
Artykuł ukazał się także w skróconej wersji w Tygodniku Podhalańskim z dnia 21 czerwca 2012 pod tytułem "Z Podhala za Wielką Wodę".
Peregrynacja
22 marca 2012 roku ks. kardynał Stanisław Dziwisz, w asyście 17 innych księży z okolicznych parafii, przewodniczył powitaniu i wprowadzeniu Obrazu Miłosierdzia Bożego do kościoła w Chochołowie. Peregrynacja lub pielgrzymka kopii cudownego Obrazu z Łagiewnik oraz relikwii św. Faustyny i bł. Jana Pawła II dotarła 16 marca i zatrzymała się do 23 marca 2012 w dekanacie czarnodunajeckim. Parafia Chochołów świętowała to wydarzenie bezpośrednio po rekolekcjach wielkanocnych, jak zwykle przy podobnych okazjach, w strojach ludowych i przy akompaniamencie muzyki góralskiej.
Peregrynacja
Peregrynacja (pielgrzymka) kopii cudownego Obrazu Miłosierdzia Bożego oraz relikwii św. Faustyny i bł. Jana Pawła II dotarła na Podhale i między 16 – 27 marca 2012 zatrzymała się w dekanacie Czarny Dunajec.
Do parafii św. Jacka w Chochołowie Obraz „Jezu, ufam Tobie” przybył dnia 22 marca bezpośrednio po rekolekcjach wielkanocnych. Z tej okazji parafianie przybrali domy i obejścia na drodze przejazdu w kolorowe emblematy, wstążki, obrazy i chorągiewki. Powitanie i wniesienie Obrazu do kościoła odbyło się pod przewodnictwem ks. kard. Stanisława Dziwisza w asyście 17 księży z okolicznych parafii.
Peregrynacja Obrazu Jezusa Miłosiernego to naturalne przedłużenie Światowego Kongresu Bożego Miłosierdzia, któremu przewodzi Hasło „Miłosierdzie źródłem nadziei”. Kult Bożego Miłosierdzia, który na przełomie tysiącleci przekazany został całemu światu, przypomniała nam św. Faustyna, a bł. Jan Paweł II przyczynił się do powstawania z tym związanych inicjatyw parafialnych na przełomie ostatnich lat.
Obie postacie były tak trwale związane z Miłosierdziem Bożym, że zdecydowano o towarzyszeniu peregrynacji Obrazu ich relikwii.
22 lutego 1931 roku w Płocku siostra Faustyna miała usłyszeć słowa, które następnie zapisała w swoim notatniku: „Obiecuję, że dusza, która czcić będzie ten obraz, nie zginie. Obiecuję także, już tu na ziemi, zwycięstwo nad nieprzyjaciółmi, a szczególnie w godzinę śmierci. Ja sam bronić ją będę jako swej chwały”.
Pielgrzymka Obrazu Jezusa Miłosiernego rozpoczęła się 15 października 2011 roku w Bazylice Bożego Miłosierdzia w Krakowie Łagiewnikach w 80 rocznicę objawienia tegoż siostrze Faustynie i trwać będzie do 22 czerwca 2013 z zakończeniem w Katedrze Królewskiej na Wawelu.
Bezpośrednim przygotowaniem wiernych do owocnego przeżywania nawiedzenia Obrazu są misje parafialne, rekolekcje lub triduum poświęcone tej tajemnicy. Czas nawiedzenia w poszczególnych parafiach ma miejsce od godz. 17.00 w dniu przyjazdu, do ok. godz. 16.30 w dniu pożegnania Obrazu. Czas Nawiedzenia to możliwość pogłębienia życia religijnego oraz więzi sakramentalnej, a także sposobna okazja do przemyślenia przed Bogiem.
Obraz wraz z ramą jest wierną kopią wizerunku Jezusa Miłosiernego z kaplicy klasztornej w Łagiewnikach (o wymiarach 230 cm x 120) i jest przewożony wraz z relikwiami bł. Jana Pawła II i św. Siostry Faustyny w specjalnym samochodzie–kaplicy. Pielgrzymujący Obraz został pobłogosławiony przez Ojca Świętego Benedykta XVI podczas środowej audiencji w dniu 14 września 2011 r.
Obraz w parafii
Oprawa wydarzenia w Chochołowie była bardzo podniosła. Parafianie przybyli na spotkanie w regionalnych strojach, a Obraz i pielgrzymujący z nim Goście witani byli tradycyjną muzyką góralską. Od chwili przyjęcia Obrazu, aż do pożegnania 23 marca trwały bezustanne czuwania – osobne dla dzieci, młodzieży i dorosłych z Chochołowa, Koniówki i Dzianisza. Rozpoczęto Mszą świętą, następnie, do godzin wieczornych, można było się oddać indywidualnej kontemplacji, po której odprawiona została Droga Krzyżowa, wystawienie Najświętszego Sakramentu i adoracja do północy. Kolejnym programem była Msza o powołania kapłańskie i dalszy ciąg adoracji mędzy 2:00 – 6:00. Msza poranna dla osób pracujących i Eucharystia dla osób chorych wypełniły poranek i przedpołudnie. Po południu adoracja dla dzieci i młodzieży, ludzi samotnych, biednych i bezrobotnych, a od 15:00 Godzina Miłosierdzia z Koronką do Bożego Miłosierdzia oraz Msza święta z Aktem Zawierzenia Parafii Bożemu Miłosierdziu na zakończenie peregrynacji.
Zofia Zięba, Koniówka 14.04.2012
Duma Parafii
29 lipca 1886 roku, prawie 20 lat po tragicznej śmierci głównego pomysłodawcy i pierwszego fundatora, ks. Wojciecha Blaszyńskiego oraz 40 lat po jego pierwszych staraniach o zezwolenie na budowę, kardynał Albin Dunajewski, książę biskup krakowski konsekruje nowy, murowany kościół w Chochołowie. Jest to budowla wystawiona na wzór Kościoła Mariackiego w Krakowie, przy której przez ponad dwadzieścia lat pracowało codziennie od 20 do 100 osób.
Kaplica
Według najstarszego podania świadczącego o historii Chochołowa, założyciel Chochołowa, Bartłomiej Chochołowski otrzymał sołtystwo dziedziczne we wsi za panowania Stefana Batorego za męstwo w wyprawie przeciw Moskwie. Mówi o tym przywilej z 20 marca 1592 roku wydany jeszcze w Krakowie przez Zygmunta III Wazę.
Obejmując urząd, Chochołowski decyduje o wystawieniu małej kaplicy, którą następnie księża Dominikanie ofiarują ku czci św. Jacka Odrowąża. Z początku księża odprawiają tam nieregularne nabożeństwa, a później przekazują tę funkcję przedstawicielom parafii czarnodunajeckiej. W roku 1762 ks. Franciszek Potkański, ówczesny biskup krakowski, ze względu na coraz większą liczbę wiernych, decyduje o utworzeniu w Chochołowie filii parafii Czarny Dunajec i powołuje ks. Jana Babickiego na stanowisko wikariusza filialnego. W roku 1776 proboszcz parafii czarnodunajeckiej, ks. Jan Łatkiewicz nakazuje zaprowadzić księgi parafialne, a po roku 1780, gdy dobudowana zostaje wieża, wierni zobowiązują się do utrzymania kościoła i budynków przykościelnych.
Pierwszy proboszcz już samodzielnej parafii w Chochołowie obejmuje stanowisko w 1817 roku. Jest nim ks. Jan Bańkowski, który odpowiada za dusze wiernych z Chochołowa, Cichego, Dzianisza, Witowa, Koniówki i Zakopanego.
Jeszcze przed powstaniem parafii, w roku 1806, na świat przychodzi Wojtek Blaszyński, przyszły proboszcz parafii w Sidzinie i uznany uzdrowiciel dusz na Podhalu, którego w przyszłości pochłonie myśl o nowym, murowanym kościele w Chochołowie. Nim do tego dojdzie, Wojtek pobiera pierwsze lekcje u organisty Piątkowskiego w Chochołowie, następnie w Trstenie i Oradei na Węgrzech (teraz Rumunia). Studia teologiczne rozpoczyna w 1829 roku we Lwowie, jest wzorowym studentem i święcenia kapłańskie otrzymuje po czterech latach z rąk biskupa Franciszka Pischteka w Tarnowie. Po prymicjach w Chochołowie jest wikariuszem w Makowie Podhalańskim i Sidzinie, gdzie od 1844 piastuje stanowisko proboszcza przez kolejne 22 lata.
W międzyczasie snuje pierwsze wizje o nowym kościele w Chochołowie i skrupulatnie odkłada pieniądze przeznaczone na ten cel. W roku 1846 puka w tej sprawie po raz pierwszy do drzwi teologa tarnowskiego, biskupa Józefa Wilczka, następnie 4 października 1852 roku, wraz z przedstawicielami parafii w Chochołowie, występuje z listem następującej treści:
„Kościół nasz w Chochołowie tak jest szczupły na ludną parafię, że tylko mała część wiernych może w nim się pomieścić, większość zaś musi stać pod gołym niebem na deszczu i śniegu, mrozie lub upale, lub pozostać w domu bez nauki i nabożeństwa” - i dalej - „Nasz rodak w Sidzinie, X. proboszcz W. Blaszyński przyrzekł nam pomoc w pieniądzach, a my obiecujemy najsolenniej dawać robociznę przy budowie nowego kościoła i dostarczyć drzewa wszelakiego z lasów naszych, których współdziedzicami jesteśmy”.
Na wzór krakowski
Budowa pod nadzorem Feliksa Księżarskiego, architekta z Krakowa, rusza rok później i 17 sierpnia 1853 roku, w dniu patrona parafii ks. prof. Józef Wilczek dokonuje poświęcenia kamienia węgielnego. Wygłoszone z tej okazji kazanie ks. Kęska uwzględniające ks. Wilczka jako budowniczego, proboszcza ks. Chlebka jako nadzorcę i ks. Blaszyńskiego jako „rodaka, który przyczyni się do tego dzieła” wywołuje spore zamieszanie i dopiero następujący potem oficjalny zapis w księgach parafialnych mówi o Blaszyńskim jako głównym fundatorze i nadzorcy. Wilczek wymieniony jest tutaj na drugim miejscu, Chlebek rezygnuje z jakiegokolwiek patronatu na korzyść parafian i biernie przygląda się poczynaniom wokół budowy. Natomiast Blaszyński z zapałem organizuje prace i z zachwytem przygląda się i opisuje rosnącą świątynię. List z 22 listopada 1861 roku do jednego ze swoich znajomych:
„Ładniutki, gotycki, dwadzieścia sążni długi, a 9 sążni szeroki. Przez 7 lat doprowadziliśmy budowę do siedmiu sążni wysokości, a jeszcze cztery łokcie trzeba budować na wysokość; szkarpy są cisowe, jak i filary, tak samo front cały z ciosu, a wieża będzie miała 20 sążni wysokości z dachem miedzianym. Kościół budujemy w formie krzyża z trojgiem drzwi, główne mają 3 sążnie wysokości a 4 łokcie szerokości. Nad drzwiami chór jeden, nad tym drugi. Ostatnie łuki na rok 1862 pozakładane.
Budowanie świątyni, to prawda mozół, ale mozół słodki. Pracuje tu 70 ludzi dziennie, słychać gwar i łoskot całe lato... Robotę wszelką dają parafianie, kolator daje drzewo i deski na rusztowanie, ja sam daję pieniądze na murarzy i kamieniarzy. Ludzi tych mam dziennie do 30 i więcej. Murarze pracują od 4 maja do 12 października... Kamieniarze zaś i teraz w zimie nie próżnują; - na rok 1862 mamy do 500 sztuk kamienia ciosowego w pogotowiu. W tym roku (1861) dźwignęliśmy robotę 8 łokci do góry.”
Dopóki żyje proboszcz Chlebek, Blaszyński może spokojne prowadzić budowę. Niestety kolejni administratorzy parafii, ks. Bartoszek i ks. Klimowski w pewien sposób utrudniają przedsięwzięcie, niechętnie patrząc na poczynania księdza z parafii w Sidzinie. W związku z tym ks. Blaszyński pisze do biskupa Wilczka, w którym prosi o przeniesienie do rodzinnej miejscowości i przejęcie prowadzenia parafii i budowy w Chochołowie. Ku jego rozczarowaniu posadę otrzymuje ks. Michał Klimowski, który jest zdecydowanym przeciwnikiem prezencji ks. Blaszyńskiego w Chochołowie. Zabrania mu nauczania, spowiedzi i prowadzenia mszy świętych w parafii i ze skutkiem przeciwstawia się prowadzeniu przez niego budowy. W tym samym czasie nieznajomi organizują napad na dom rodzinny Blaszyńskich, skąd wynoszą spore oszczędności przeznaczone na wykończenie budowy, zaś właściciele szynków opłacają kilku opryszków, którzy w Cikówce urządzają zasadzkę na wędrującego wozem między Sidziną i Chochołowem księdza. Dzięki ostrzeżeniom udaje mu się w ostatniej chwili wykiwać napastników, ale z braku środków finansowych zmuszony jest zawiesić budowę.
Wsparcie moralne otrzymuje w 1865 roku od wizytującego w tym czasie Podhale biskupa barona Józefa Alojzego Pukalskiego, który w liście odnoszącym się do podróży, stawia Blaszyńskiego jako wzór cnót kapłańskich w walce z niemoralnością i rozwiązłością, z kradzieżami i rozbojami. Upomina duszpasterzy zwracając uwagę na niedociągnięcia i brak lub słabą znajomość prawd religijnych. Obóz przeciwny zmuszony jest zrezygnować z oskarżeń o zaniedbywaniu przez Blaszyńskiego parafii w Sidzinie, o pobieraniu opłat za nauki i spowiedź. Poniekąd wszystkie oskarżenia mają swoje oparcie w obsesji Blaszyńskiego, który z zaparciem chce doprowadzić budowę do końca, ale ostatecznie determinacja, jaką prezentuje wobec kontrolującego biskupa przechyla szalę na jego korzyść i rok później jest znowu na placu budowy. Niestety, jak na ironię, dzieło jego życia kładzie kres jego doczesnemu bytowi. W trakcie rozbiórki części rusztowania Blaszyński ginie 11 sierpnia 1866 roku trafiony w głowę przez spadającą belkę.
Bezpośredni nadzór nad budową przejmuje ks. Klimowski, który przez następne trzy lata nie jest w stanie w odpowiedni sposób skoordynować prac budowlanych i oddaje (niechętnie) projekt w ręce wikariusza, ks. Tomasza Koska. Kosek doprowadza budowę do końca, a nowy proboszcz ks. Jakub Kalisiewicz organizuje konsekrację kościoła, której 29 lipca 1886 roku przewodzi kardynał Albin Dunajewski, książę biskup krakowski.
Regina Kowalik, żona ówczesnego wójta i ciotki od Ślachtów miały być według dokumentów najbardziej hojnymi fundatorkami z Koniówki.
Nowy kościół w Chochołowie postawiono z kamienia na wzór Kościoła Mariackiego w Krakowie. Głównym architektem był Feliks Księżarski wspomagany przez niejakiego Wiadrowskiego i Bejmę – wszyscy z Krakowa. Kościół mieści około 3 tysiące wiernych. Główna wieża góruje nad placem przykościelnym i głównym wejściem zaprasza do środka kościoła. Do wieży przylegają dwa spady zakończone ostrymi słupami. Znajduje się tu para bocznych drzwi, które prowadzą odpowiednio do prawej i lewej nawy. Żelazny krzyż wykonano w hamrach zakopiańskich i umieszczono go na ośmiokątnej piramidzie wykonanej przez kamieniarzy z Lipnicy. Zewnętrzną fasadę, a raczej dach po obu stronach kościoła zdobią dwie kamienne figury patronów polskich – św. Wojciecha i św. Jacka. Wnętrze ołtarza zdobi ołtarz z figurą św. Jacka Odrowąża i po jego obu stronach figury Chrystusa i św. Jana Chrzciciela. Po stronie prawej, patrząc w stronę ołtarza, znajduje się kaplica św. Wojciecha utworzona ze skarbca, a po lewej zakrystia. Nawy boczne oddzielone są od głównej sześcioma filarami z kamienia łamanego z Witowa, natomiast mury zbudowano z nieregularnego kamienia wapiennego. Każda ze ścian wyposażona jest w sześć dużych okien. Oprócz głównego ołtarza w nawach bocznych znajdują się trzy ołtarze po stronie prawej i dwa po lewej.
Renowacje
W latach siedemdziesiątych XX wieku ks. Józef Dewera odmalował wnętrze kościoła, następnie w czasie administracji ks. Władysława Kosa odremontowano ogrodzenie, zagospodarowano plac przykościelny i wykonano witraże we wszystkich oknach. Obecny proboszcz, ks. Stanisław Syc w latach 2008-2010 przeprowadził renowację fasady kościoła wykorzystując na ten cel składki parafian oraz dotację unijną na konserwację zabytków.
Bogusław Zięba, Koniówka 01.03.2012
Pierwsze lata i okres powojenny OSP Koniówka
W mojej książce pisałam już o historii Ochotniczej Straży Pożarnej w Koniówce, ale ostatnio w trakcie pracy nad Złotą Księgą miałam dostęp do obszerniejszych dokumentów związanych z dziejami tejże organizacji. Komendant straży, Józef Zięba (Jantków) poprosił mnie o dokończenie pracy, którą niegdyś rozpoczął Kazek Graca (Pastyrnoków) i dostarczył mi olbrzymią ilość materiałów, z których miało powstać chronologicznie ułożone dzieło o naszej straży. Potwierdziły się fakty, które wspominałam kilka lat temu, ale doszły też nieznane mi wydarzenia, które miały wpływ na przebieg historii straży i wioski. Początków naszej straży można dopatrywać się u zarania XX wieku, a dokładnie w roku 1905, kiedy nie zrzeszona jeszcze drużyna otrzymała pierwszą sikawkę ręczną. Jak dowiemy się dalej, sikawka ta była wykorzystywana w nieodpowiedni sposób i konieczne były naprawy i wreszcie zakup nowego sprzętu. W 1924 roku postawiona została prowizoryczna wiata do wyłącznego użytku straży, a w 1929 oficjalnie zawiązana została drużyna strażacka. Opierając się między innymi na protokołach zebrań strażackich, poniżej przedstawiam zarys najstarszych dziejów OSP Koniówka, który obszerniej opisany został w Złotej Księdze naszej jednostki.
Lipiec 1929
Jan Leja (Zosiok), Jan Łyszczarczyk (Śpiyrtek), Franciszek Fiedor (Kowolok) spotykają się w celu omówienia niedozwolonego wykorzystywania przez prywatnych gospodarzy sikawki strażackiej udostępnionej przez naczelnika straży w Czarnym Dunajcu dla potrzeb publicznych wsi. Dyskusja podąża w kierunku utworzenia organizacji, która mogłaby nadzorować wykorzystywanie sprzętu pożarniczego, a w przyszłości przerodzić się w drużynę strażacką. Zebrani zdają sobie sprawę z braku doświadczenia i podejmują decyzję o zwrócenie się o pomoc przedstawicieli Ochotniczej Straży Pożarnej w Czarnym Dunajcu. Ustalają kolejne spotkanie, na które zwołują męskich przedstawicieli Koniówki i opierając się na przykładzie zapożyczonego statutu OSP w Czarnym Dunajcu podejmują pierwsze oficjalne kroki prowadzące do powstania jednostki strażackiej w Koniówce. Zebranie prowadzi Józef Zięba (Jantków) i udziela kolejno głosu wyżej wymienionym pionierom. Jan Leja (Zosiok) omawia niedozwolone wykorzystywanie sikawki, Jan Łyszczarczyk wyjaśnia pojęcie organizacji, a Franciszek Fiedor snuje wyobrażenia o przyszłej jednostce z Koniówki. Kolejnym punktem spotkania są wybory pierwszego zarządu i deklaracje członkowskie. Prezesem zostaje Józef Zięba (Jantków), zastępcą Józef Blaszyński (Jędrecka), komendantem Jan Leja, jego zastępcą Franciszek Fiedor, gospodarzem Franciszek Fudala, adiutantem Józef Haberny, plutonowym Ignacy Zięba, skarbnikiem Jan Zięba (Kubacok) i sekretarzem Jan Łyszczarczyk. Do czynnej służby przystąpili także Józef Zięba (Wdowiok), Michał Harbut, Stanisław Łyszczarczyk, Władysław Toczek, Szczepan Mola, Antoni Chmenia, Józef Zięba(Scepon) i Józef Zięba (Zeglyń).
Luty 1930
Kilka miesięcy wstecz mało doświadczony zarząd, już na drugim zebraniu demonstruje swoje zorganizowanie i profesjonalizm. Przyjmuje „z okrzykiem na cześć Rzeczypospolitej Polskiej” statut organizacyjny, który wiąże się między innymi z wyborem nowego zarządu. Zmiany następują jednak tylko na kilku stanowiskach. Józef Zięba (Zeglyń) obejmuje stanowisko zastępcy komendanta, Franciszek Fiedor jest gospodarzem, a Józef Zięba (Jantek) przyjmuje dodatkowo funkcję delegata do gminy. Nowy zarząd organizuje dokumentację dla powstałej organizacji strażackiej podejmując decyzję o„prowadzeniu książkowości” by nie „narazić się na naganę”.
Marzec 1931
nagana mimo wszystko nadchodzi, ale nie dotyczy prowadzenia dokumentacji, lecz „konserwacji narzędzi i sprawienia nowych”. Ponadto członkowie OSP ustalają składkę, która „spowodu dzisiejszych ciężkich czasów” ma wynosić 50 gr na rok, a następnie powołują komisję rewizyjną w składzie Franciszek Fudala, Szczepan Mola i Józef Zięba (Wdowiok) oraz zastępców Stanisława Łyszczarczyka oraz Władysława Toczka. Kolejnym punktem jest konieczność budowy remizy, o czym w Czarnym Dunajcu ma zdać relację Jędrzej Sęk, nowo wybrany delegat do gminy. Według statutu zebrania oraz uchwały pieczętowane są „okrzykiem na cześć Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego”.
Styczeń, luty 1932
Dwie sprawy nurtują oddział OSP w Koniówce. Pierwsza to niesprawna sikawka wymagająca gruntownego remontu, czyli „reperacyi całej maszyneryi sikawki, przerobienia kół, podwozia, zbiornika”. Druga to negatywnie rozpatrzona przez urząd gminy prośba o przydział drzewa na budowę nowej remizy. Powodem odmowy ma być brak planu stuletniego gminy. Kilku czynnych druhów OSP Koniówka dostaje powołanie do wojska i tym samym zostaje tymczasowo skreślonych z listy członków. Są to: Antoni Chmenia, Władysław Toczek, Józef Haberny, Franciszek Fudala i Ignacy Zięba. Ustalone zostają terminy ćwiczeń strażackich, które mają odbywać się regularnie, co drugą niedzielę w miesiącach letnich. Stary zarząd dostaje absolutorium i przeprowadza się nowe wybory, które nie wnoszą żadnych zmian personalnych. W lutym zarząd podejmuje decyzję o zamówieniu dwóch „natłoczek w składnicy w Krakowie” oraz ostatecznie głosuje za budową nowej remizy ustalając równocześnie budżet oddziału w kwocie 141 zł 60 gr na rok 1933 i 1934. Pod dyskusję poddana jest także możliwość ubezpieczenia czynnych członków straży. Trzy nowo zakupione bosaki stają się dodatkowym wyposażeniem oddziału.
Marzec maj 1934
Do statutu wprowadzone zostają poprawki dotyczące składu jednostki strażackiej, co prowadzi do konieczności powiększenia liczby członków OSP Koniówka. Jędrzej Sęk, delegat gminny przekazuje decyzję urzędu gminy o przydziale drzewa na remizę w Koniówce. W maju kilku delegatów bierze udział w Pierwszym Powiatowym Zjeździe Straży Pożarnych w Nowym Targu.
Luty, sierpień, październik 1935
Organizacja zaopatrzenia w nowy sprzęt, na który składają się trzy kolejne bosaki, drabina przystawna i szesnaście toporów. Na kurs pożarniczy pierwszego i drugiego stopnia oddelegowany zostaje Tomasz Harbut. Omawiane jest wychowanie fizyczne, przysposobienie wojskowe, przeciwgazowe i przeciwlotnicze. Ustalony zostaje przebieg pogadanek i odczytów na wymienione tematy. Przygotowanie do budowy remizy. Trzech nowych członków zasila szeregi oddziału. Są to Jan Knapczyk, Władysław Czyszczoń i Andrzej Haberny. W sierpniu komendant udziela nagany czynnym członkom „za opieszałość do zbiórki na ćwiczenia” i za zaleganie w regulowaniu składki członkowskiej. Upomina także członków, którzy zaniedbują dyżury nocne. Omawia transport drzewa złożonego koło tartaku i przeznaczonego na budowę remizy. Równocześnie wnosi, aby wszelka korespondencja dotycząca budowy remizy przechodziła przez jego ręce „gdyż inaczej nie może się prowadzić książkowości”. Wprowadzona zostaje poprawka w planie budowy remizy dotycząca przesunięcia budynku „wtył tyle żeby był plac przed remizą na zbiórkę i na zaprząg koni wrazie wyjazdu” oraz podjęta decyzja pertraktacji o wynagrodzeniu robotników i wniesienie prośby w starostwie o subwencje zwalniające cieśli z prestacji (zobowiązań wobec gminy), 100 zł zapomogi na rozpoczęcie budowy i dodatkowo 15 metrów cementu na ten cel. W październiku w obecności wszystkich mieszkańców Koniówki „prezes Maciej Obyrtacz zabrał głos i wytłómał co zamierza budować i w jaki sposób remize.” Remiza ma mieć wymiary 9 x 6 metrów i każdy mieszkaniec jest zobowiązany do odpracowania „roboty wymaganej, konnej pieszej i ciesielskiej”. Prace nagradzane będą prestacjami, a w razie odmowy prac, sołtys i naczelnik gminy zobowiązani są nałożyć odpowiednie kary. Ze względu na chaos panujący prawie zawsze w przypadku pożaru, podjęta zostaje decyzja o wyznaczeniu członka odpowiedzialnego za zaprzęg konny. Obowiązek ten przyjmuje Franciszek Fiedor, jednak zastrzega sobie zwolnienie od prestacji.
Styczeń, kwiecień, maj, grudzień 1936
Jan Leja ustępuje ze stanowiska komendanta OSP. Omawiana jest „propaganda kalendarza która nie przyniosła żadnego dochodu”, podjęta jest decyzja o pokryciu kosztów szkolenia pożarowego Ignacego Zięby i uchwalona zostaje decyzja dotycząca prośby do Gromady w Podczerwonem o uzyskanie zapomogi na organizację i „odbywanie muzyki wieczorami”. W kwietniu przeprowadzane są nowe wybory zarządu OSP Koniówka, które wyłaniają nowo przeszkolonego komendanta, Ignacego Ziębę. Jego zastępcą zostaje Jan Leja, a członkowie czynni to: Tomasz Harbut, Władysław Czyszczoń, Stanisław Łyszczarczyk, Maciej Zięba, Jan Sęk, Franciszek Fiedor, Józef Zięba (Wdowiok), Szczepan Mola, Józef Zięba (Scepon), Józef Zubek, Jan Zięba (Kubacok). Członkowie wspierający to: Maciej Obyrtacz, Józef Zięba (Zeglyń), Andrzej Sęk, Andrzej Obyrtacz, Jan Łyszczarczyk, Antoni Chmenia, Franciszek Leja. W maju Józef Leja zostaje przyjęty jako główny cieśla przy budowie remizy, a Józef Haberny jako główny murarz. Obaj będą wypłacani „po cenie dość przystępnej 5 zł dzień, bez utrzymania”. Zalecenie wykorzystania cegły jako materiału murarskiego zostaje zmienione na pustak cementowy, „dlatego że obliczono i wynosi taniej.” W grudniu Ignacy Zięba zostaje oddelegowany na kurs pożarniczy trzeciego stopnia. Organizuje się składkę wśród mieszkańców na dokończenie budowy remizy. Maciej Obyrtacz wnosi o uzbrojenie każdego strażaka w toporek i pas, zaś Andrzej Sęk proponuje usprawnić sikawkę czterokołową.
Styczeń, luty, marzec, maj, lipiec 1937
Na wniosek Macieja Obyrtacza zarząd przeznacza 100 zł na zakup radia. Na początku lutego złożone zostaje zamówienie na dodatkowe wyposażenie, w którego skład ma wejść jedna linka ratownicza, 12 pasów i 12 toporków. Poza tym organizowana jest zabawa taneczna, której dochody przeznaczone są na potrzeby straży oraz złożona zostaje prośba do powiatowego zarządu straży o dodatkowe subwencje na budowę remizy. W marcu podejęta zostaje decyzja o zakupie żelaza na okucie nowych kół, natomiast stare przeznacza się do budowy wozu rekwizytowego. Dodatkowa prośba do zarządu powiatowego o wyasygnowanie 35 metrów cementu potrzebnych na produkcję pustaków i dachówki. W maju podejmuje się decyzję o ubezpieczeniu od wypadku członków oddziału i dodatkowo jedną parę koni w kasie strażackiej. Prezes, Maciej Obyrtacz zwraca uwagę na potrzebę konserwacji sikawki i sprzętu pożarniczego proponując równocześnie zwiększenie intensywności ćwiczeń bojowych. W lipcu następuje zakup farby i środków potrzebnych do konserwacji sikawki, zwiększona zostaje liczba furmanek i robotników przy budowie remizy oraz zatrudniony zostaje „majster murarsko-betoniarny” przy produkcji pustaków.
Kwiecień, maj, wrzesień 1938
Katarzyna Ingram, kierowniczka szkoły w Koniówce jest powołana do zarządu OSP na stanowisko sekretarza. Zostają ustalone terminy ćwiczeń na lato i terminy szkoleń teoretycznych na okres zimy. Fundusze otrzymane za prace przy nawożeniu i utwardzaniu drogi gminnej wioska przeznacza na dokończenie budowy remizy. W maju psuje się jedna z osi czterokołowego wozu bojowego z sikawką. We wrześniu pismem nr 51/9/III z dnia 13 lipca 1938 roku Powszechny Zarząd Strażacki przyznaje 100 zł na dokończenie prac przy budowie remizy, jednocześnie żąda przedłożenia „oryginalnego kwitu za wykonaną pracę” oraz poświadczenia z gminy o ukończeniu robót. Dalej, idąc za wskazówkami okólnika nr 11 z dnia 4 września 1938 roku Związku Straży Pożarnej w Nowym Targu, w Koniówce urządzony zostaje pierwszy „Tydzień Strażacki” i rozpoczynają się pierwsze przygotowania do rejonowych zawodów strażackich.
Październik 1943
Lata wojny uniemożliwiają jakąkolwiek działalność organizacji i dlatego zarząd OSP w Koniówce spotyka się tylko jeden raz, by podjąć decyzję o sprzedaży niszczejącego sprzętu strażackiego. Chodzi przede wszystkim o butwiejące bez użytku węże, które mogą być wykorzystane jako pasy transmisyjne w maszynach rolniczych.
Sierpień 1947
Pierwsze spotkanie po wojnie to przede wszystkim wybory nowego zarządu OSP Koniówka. Prezesem zostaje ponownie Maciej Obyrtacz, sekretarzem Józef Zięba (Zeglyń), skarbnikiem Karol Sęk. W skład komisji rewizyjnej wchodzą Franciszek Fiedor, Józef Blaszyński, Józef Leja i Franciszek Fudala. Na stanowisko komendanta wybrany zostaje Wojciech Fiedor, a Ignacy Zięba przejmuje funkcję zastępcy komendanta. Na miejsce delegata do gminy przechodzi Józef Zięba (Jantków). Nowi członkowie czynni to Wojciech Fiedor, Ignacy Zięba, Jan Obyrtacz, Andrzej Mola, Franciszek Zięba (Zeglyń), Andrzej Obyrtacz, Władysław Planiczka i Leopold Fudala. Pozostali członkowie związani są ze strażą w Koniówce od lat przedwojennych. Są to Franciszek Zięba (Skorupa), Władysław Czyszczoń, Andrzej Zięba, Stanisław Zięba, Ignacy Klejka, Franciszek Knapczyk i August Haberny. Członkowie w spoczynku to Franciszek Fiedor, Jan Zięba, Józef Zięba, Jan Knapczyk, Józef Zięba (Zeglyń), Józef Zubek, Franciszek Liszka, Jan Sęk i Maciej Zięba. Nowy zarząd zwraca się do Związku powiatowego o pomoc w umundurowaniu wszystkich członków OSP w Koniówce i organizuje zabawę strażacką, z której dochody mają być przeznaczone na ten cel.
Listopad 1949
OSP w Koniówce otrzymuje upomnienie nr IV – 6/49 dotyczące uiszczenia składek członkowskich w komendzie powiatowej do dnia 25 listopada 1949 roku. Nawołanie do wpłaty podpisuje komendant pożarnictwa, kapitan Stanisław Gałek. Do listu dołączony jest druk przelewu bankowego wystawiony na Związek Straży Pożarnych R. P. Oddział Powiatowy Nowy Targ. Numer konta 405.398
Luty 1950
Organizacja środków na zakup motopompy poprzez urządzanie zabaw strażackich i dobrowolnej zbiórki pieniędzy. Dwóch członków OSP, Andrzej Obyrtacz i Franciszek Zięba, syn Karoliny ratuje w czasie powodzi z nurtu rzeki żołnierza Wojsk Ochrony Pogranicza.
Kwiecień 1951
Po przyjęciu dwóch nowych członków, Ferdynanda Sęka i Andrzeja Lei, oddział OSP w Koniówce liczy 20 osób. Przeprowadza się remont świetlicy strażackiej i kolejne zabawy, które okazują się świetnym sposobem na podratowanie budżetu straży. Za uzyskane w ten sposób środki pieniężne opłaca się produkcję platformy i podwozia do wozu bojowego. Zawiązuje się sekcja młodzieżowa OSP Koniówka. W jej skład wchodzą: Andrzej Leja, ur. 7 XI 1932, Józef Obyrtacz, ur. 10 I 1935, Walenty Leja, ur. 8 VIII 1934, August Fudala, ur. 5 VIII 1934, Tomasz Zięba, ur. 21 XII 1934, Stanisław Długopolski, ur. 8 XII 1932, Józef Długopolski, ur. 28 I 1934, Andrzej Chmenia, ur. 15 IX 1936, Jacek Blaszyński, ur. 8 VIII 1937.
Styczeń 1952
Nowy statut Związku Straży Pożarnych, nowy wiatr w Koniówce i nowe stanowiska w OSP. Zastępca komendanta do spraw kulturalno-oświatowych, Józef Zięba (Wdodiok) i zastępca komendanta do spraw technicznych Ignacy Zięba. Delegat do gminy, Józef Zięba (Jantków) według nowego statutu jest teraz delegatem do Gminnej Rady Narodowej. Członkowie mogą dobrowolnie z własnych zasobów nabyć czapki strażackie, a kompletne umundurowanie ma być sfinansowane z organizacji zabaw tanecznych.
Marzec 1953
Zarząd OSP Koniówka składa wniosek do komendy powiatowej o zapotrzebowanie i przydział toporków, chełmów i pasów bojowych.
Styczeń 1954
Kolejny powiew komunizmu przedstawiony w referacie politycznym delegata z Nowego Targu, plutonowego Straży Pożarnej obywatela Zygmunta Giełczyńskiego. Dyrektywy, nakazy itp. „przyjęte zostają bez zarzutu” i prowadzone są „dowolne dyskusje” na ten temat. Uchwalona jest budowa trzech zbiorników wodnych i zakup dodatkowych czapek ze środków organizacji.
Styczeń, maj 1955
Przygotowania do rejonowych zawodów strażackich w Chochołowie z myślą o przejściu do następnej tury rangi powiatowej, gdzie „można zawsze za dobre miejsce otrzymać nagrodę”. Do nagrody przedstawieni są także Andrzej Obyrtacz i Franciszek Zięba (Zeglyń) za bohaterską akcję uratowania żołnierza WOPu, starszego szeregowego Jana Woźniaka w czasie powodzi w 1950 roku „z głębokiej wyrwy przy moście”. Uzasadnienie: „do tej pory nie otrzymali żadnego odznaczenia ani ze strony wopu, jak też i od związku straży pożarnych co wpływa ujemnie na pozostałych tak w akcjach ratowniczych jak i pożarowo gaśniczych”.
Zofia Zięba, Koniówka 07.11.2011
Dzienniki szkolne 1914/15
Na początku roku 2011 dyrektor szkoły w Chochołowie zarządził porządki na strychu budynku szkoły. Przewertowane zostały różne materiały i szczęściem natknięto się na prawie stuletnie materiały dotyczące uczniów. Były nimi dzienniki z roku szkolnego 1914/15, w których znalazły się także nazwiska bardzo nam bliskie i należały do dzieci (teraz już żadne z nich nie żyje), które z pewnością należą do pionierów zorgaizowanego nauczania mieszkańców Koniówki.
Dokumenty przekazał mi do wglądu komendant straży, Józef Zięba - Jantków. Dziękuję serdecznie.
Wprowadzenie
Miesiąc temu rozpoczął się rok szkolny. Zawsze żal jest wakacji i czasu wolnego i raczej z niechęcią idzie się przez pierwsze tygodnie do szkoły.
Oczywiście nie wszyscy tak myślą, bo np. pierwszoklasiści, ciekawi nowych wrażeń, pewnie już dużo wcześniej pakują swoje tornistry w oczekiwaniu na nowy etap życia. Z czasem jednak euforia mija i kilka lat później już nie pędzą we wrześniu z takim zapałem do szkoły. Szkoła podstawowa jest obowiązkowa dla każdego dziecka, dalej każde z nich decyduje samo, często także z pomocą rodziców lub za namową kolegów o swoim przyszłym losie. Część kontynuuje naukę, a część stawia pierwsze kroki podejmując pracę zarobkową. Oczywiście patrząc perspektywicznie, więcej życiowych szans mają ci, którzy nadal się uczą.
Aktualnie nasze dzieci i wnuki mają niesamowite możliwości, by przygotować się w jak najlepszy sposób do życia. Mogą specjalizować się w wybranym zawodzie, mogą zdać maturę i przedłużyć okres nauki na studiach, by potem mieć poważanie i, co nie jest tajemnicą, zarabiać godne pieniądze. Wielu po skończeniu miejscowej szkoły wybiera dalszy etap nauki w odległym mieście, a niektórzy nawet w innym kraju. Ale tak robią tylko ci, którzy poważnie myślą o swojej przyszłości. A jak to było dawniej, powiedzmy jakieś sto, dwieście lat temu? Czy Twój dziadek, babcia, może pradziadek i prababcia chodzili do szkoły? Niektórzy tak, inni – nie.
Stare dokumenty
Na wychowanie szkolne chłopów nie zwracano wtedy jeszcze zbytniej uwagi. Chłop miał pracować w polu i na gazdówce, a życie, które w tym czasie srogo doświadczało ludzi, miało być wystarczającą lekcją. Niektórzy odważyli się jednak na bardziej śmiałe kroki. Najpierw księża i ich współpracownicy skupiali grupki ludzi wokół siebie opowiadając o biblii, potem przejezdni intrygowali historiami z dalekiego świata, wreszcie pionierzy nauczycielstwa, którzy osiedlali się daleko od swoich rodzinnych stron. Ci zaproponowali inne poznawanie świata – nie tylko wysłuchiwanie opowieści i historii innych ludzi, ale także naukę czytania i pisania po to, by samemu wkradać się w ten niezwykły świat. Poznawanie liter – to było wyzwanie. Być może takie, jak teraz nauka anatomii lub elektrotechniki dodatkowo w dalekim mieście lub obcym kraju. Chociaż to porównanie też nie do końca ma rację, bo nam np. o wiele łatwiej jest dostać się do Krakowa do szkoły, niż sześciolatkowi w 1914 roku w zimie do szkoły w Chochołowie.
Na początku 2011 roku dyrektor szkoły podstawowej w Chochołowie nakazał porządki na strychu budynku szkolnego i okazało się, że w rupieciarni, gdzie nikt przez lata nie zaglądał, można było znaleźć prawdziwe skarby. Oczywiście nie mowa tu o złocie i koralach starych górali, a o dziennikach z przed prawie 100 lat!
Udało mi się przejrzeć niektóre dokumenty dotyczące uczniów z Koniówki i muszę przyznać, że już wtedy wielu mieszkańców naszej wioski było świadomych konstruowania lepszej przyszłości swoich dzieci. Dzienniki świadczą nie tylko o tym, że wysyłano je do szkoły po naukę czytania i pisania, bo można było w nich znaleźć jeszcze inne rubryki: „Pilność, w nauce religii, w czytaniu, w pisaniu, w języku polskim, w rachunkach, w wiadomościach z dziejów i przyrody, w rysunkach, w śpiewie i w robotach ręcznych”. Wyniki w nauce oceniane były następująco: bardzo dobry, dobry, dostateczny i niedostateczny. Niektórzy, jak np. ów sześciolatek, Józek Sęk, urodzony 18 marca 1908 roku w Koniówce w Galicji, zamieszkały pod numerem 66, którego ojciec miał na imię Andrzej, byli nie klasyfikowani ze względu na wiek. Czyżby początki znanej nam zerówki?
Sama „pilność” oceniana była jako wytrwała, zadowalająca, dostateczna i mała, za to „zachowanie się” mogło być chwalebne lub zadowalające. Ocenę dostawało się również za „porządek zewnętrzny ćwiczeń piśmiennych” i zwracano uwagę na „liczbę opuszczonych dni szkolnych usprawiedliwionych i nieusprawiedliwionych”. To wszystko oceniane było dwa razy w roku, a na samym końcu, w ostatniej rubryce u dołu strony zapadała wyrocznia, czyli „ostateczny wynik postępu z końcem roku szkolnego”. Były tylko dwie możliwości: „Uczeń ten (uczennica ta) jest zdolny(a) na stopień” – tu wpisywano klasę w przyszłym roku szkolnym, albo „Uczeń ten (uczennica ta) nie jest zdolny(a) na stopień”.
A kto chodził w roku szkolnym 1914/15 do szkoły w Chochołowie? Oto lista uczniów z Koniówki:
- Haberna Anna, ur. 4 września 1907, zam. Koniówka 35, ojciec Józef;
- Haberna Julia, ur. 5 kwietnia 1906, zam. Koniówka 48, ojciec Karol;
- Haberny Franciszek, ur. 26 stycznia 1904, zam. Koniówka 177, ojciec Karol;
- Harbutówna Anastazya, ur. 25 lipca 1904, zam. Koniówka 180, ojciec Stefan;
- Hmyniówna Anna, ur. 3 lipca 1904, zam. Koniówka 158, ojciec Jan;
- Leja Stanisław, ur. 26 listopada 1904, zam. Koniówka 2, ojciec Stefan;
- Liszka Franciszek, ur. 1 stycznia 1908, zam. Koniówka 89, ojciec Jan;
- Liszkówna Marya, ur. 25 marca 1902, zam. Koniówka 89, ojciec Jan;
- Mateja Jan, ur. 3 kwietnia 1904, zam. Koniówka, ojciec Józef;
- Mateja Wicenty, ur. 2 kwietnia 1907, zam. Koniówka 177, ojciec Józef;
- Obyrtaczówna Magdalena, ur. 24 marca 1904, zam. Koniówka 193, ojciec Stanisław;
- Sęk Franciszek, ur. 15 grudnia 1905, zam. Koniówka 64, ojciec Karol;
- Sęk Józef, ur. 18 marca 1908, zam. Koniówka 66, ojciec Andrzej;
- Sęk Stanisław, ur. 5 stycznia 1908, zam. Koniówka 182, ojciec Andrzej;
- Ziemba Andrzej, ur. 10 listopada 1906, zam. Koniówka 74, ojciec Franciszek;
- Ziembówna Anna, ur. 19 marca 1904, zam. Koniówka 99, ojciec Franciszek;
- Ziemba Józef, ur. 9 września 1905, zam. Koniówka 126, ojciec Maciej;
- Ziemba Józef, ur. 15 czerwca 1906, zam. Koniówka 55, ojciec Andrzej;
- Ziemba Józef, ur. 7 stycznia 1906, zam. Koniówka 94, ojciec Michał;
- Ziembówna Marya, ur. 2 lipca 1905, zam. Koniówka 133, ojciec Wojciech.
Bogusław Zięba, Koniówka 21.09.2011
Tautogramy
22 czerwca 2011 roku wydana została następna książka Bogusława Zięby pt. „Ziębie Zapiski, Czyli Cnotliwe Trele Tautogramowe Przetasowane Pytlikiem”. Jest to tomik 23 wierszy opartych na zasadzie aliteracji. Do kupienia przez internet na stronie Amazon i Wydawnictwa DSP.
O abecadle to rymowanki,
Gdzie pięknym paniom spadają wianki,
Gdzie męska duma w żart obrócona,
Winien więc czytać i mąż i żona.
Kto czytać nie chce - oko niech cieszy,
Bo Pytlik Zygmunt też tutaj grzeszy.
Zapiski
Jest to zbiór wierszy zawarty na 50 stronach i oparty na zasadach aliteracji (tutaj: każde słowo rozpoczyna się na taką samą literę alfabetu). W sumie album zawiera 23 wiersze poświęcone wszystkim głównym literom alfabetu. Są to krótkie utwory o tematyce obyczajowej, niektóre z podkładem erotycznym, a całość ujęta jest w sposób humorystyczny.
Znaczenie trudniejszych wyrazów umieszczone jest na stronie sąsiadującej z przedstawianym utworem. Ilustratorem jest znany między innymi z Tygodnika Podhalańskiego rysownik pan Zygmunt Pytlik.
Książka jest do nabycia w księgarni internetowej Amazon.
Poniżej jeden z wierszy poświęcony niebezpiecznej pracy strażaka.
Strażackich Sto Sześć Słówek
Spala się stragan, swąd skaża smrodem,
Straż szosą sunie swym samochodem.
Syreny sygnał skrzeczy sumiennie,
Strażacy spięci siedzą solennie.
Sponad straganu strzeliste słupy,
Skłonione strawić suche skorupy.
Straganiarz skomli, szczeniak skowyczy,
Szynka się smaży, samowar syczy.
Stopiony smalec spływa strugami,
Spieka się sucha skóra salami.
Spadają strzechy segmenty słabe,
Skazane sile słupki szpotawe.
Samochód straży sprytnie szusując,
Szofera sprawką staje surfując.
Strażacy sprintem szereg stwarzają,
Sprężyście sprzęt swój społem składają.
Starszego służbą srogie spojrzenie
Spalaniem szydzi, skala skwierczenie.
Sikawki srebrne sieją strugami,
Smagany stragan sączą skrzydłami.
Strażackiej służby symfonii siła
Spalanie szopy skoro stłumiła.
Słychać spłuknięte starcia syczenie,
Słońce spowija smogu stężenie.
Zofia Zięba, Koniówka 26.07.2011
Droga, chodniki, kanalizacja, wystawa
Senna jeszcze pod koniec zimy wioska, w marcu zaczęła tętnić życiem, a prace pielęgnacyjne i remontowe nabierać rozpędu. Szczególną uwagę zwrócono na kontynuację rozpoczętych robót w lecie i jesieni poprzedniego roku. Dzwonnica doczekała się ogrodzenia, mieszkańcy dalszego odcinka chodnika, nowej wiaty na przystanku autobusowym i nowego asfaltu.
Wiosna 2011
Szczególną uwagę zwrócono na kontynuację rozpoczętych robót w lecie i jesieni poprzedniego roku. Dzwonnica doczekała się ogrodzenia, mieszkańcy dalszego odcinka chodnika, nowej wiaty na przystanku autobusowym i nowego asfaltu. Wydana została kolejna książka pióra jednego z nas.
24 marca 2011 nowa dzwonnica otrzymała ogrodzenie z siatki oraz bramę wjazdową ustawioną po jednej ze stron. Dzięki temu teren wokół naszego zabytku wydaje się bardziej wypielęgnowany i świadczy o gospodarzach, czyli wszystkich mieszkańcach Koniówki.
Kilka dni później, 28 marca, ruszyły roboty brukarskie, dzięki którym powstał chodnik wzdłuż głównej drogi na odcinku dzwonnica-most. 8 i 9 kwietnia nawieziona została świeża ziemia na teren przylegający do szkoły, którą następnie wyrównano i ostatecznie obsiano trawą.
Przystanek
Chylący się ku ziemi stary przystanek autobusowy zbudowany jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia został zamieniony w przeciągu kilku krótkich dni przez firmę budowlaną Krzysztofa Sroki na zlecenie Urzędu Gminy w Czarnym Dunajcu na nowy, który został oddany do użytku 10 czerwca 2011. Jest to wiata wykonana z drzewa nawiązująca wyglądem do poprzedniej, ustawiona w tym samym miejscu na solidnym, betonowym podłożu i okryta gontopodobną blachą. Wewnątrz znajduje się tablica przeznaczona na ogłoszenia i bieżące sprawy dotyczące życia i mieszkańców wioski. 7 i 8 lipca 2011 położono nowy asfalt na drodze głównej przecinającej naszą wioskę.
Wystawa
Na 21 maja 2011 komendant straży wyznaczył zebranie wszystkich strażaków, na którym każdemu z osobna wykonano zdjęcia potrzebne do sporządzenia gazetki nawiązującej do historii OSP w Koniówce. Zdjęcia te miały uzupełnić galerię historycznych członków naszej straży pożarnej.
Historia przedstawiona została w obrazach na pięciu tablicach, które wkrótce zajmą honorowe miejsce w pomieszczeniach remizy strażackiej. Ujęte zostały początki ruchu pożarniczego w Koniówce i jego prekursorzy, którzy z pewnością wówczas nie myśleli o rozmiarach, jakie organizacja osiągnie w ciągu jednego wieku oraz wspomniani wyżej strażacy udzielający się dzisiaj w organizacji.
W tym miejscu dziękuję wszystkim mieszkańcom Koniówki, którzy zechcieli przeszperać swoje archiwa domowe w poszukiwanu starych zdjęć i pamiątek związanych z rozwojem Ochotniczej Straży Pożarnej w Koniówce. Dzięki temu powstała wspaniała praca upamiętniająca ludzi, którzy żyli przed nami i którzy przyczynili się do rozwoju naszej wioski i straży pożarnej.
Kolejną ciekawostką jest mapa-zdjęcie Koniówki ujęta z „lotu ptaka”, którą zdecydowano się nabyć i która również ozdobi jedną ze ścian remizy. Jest to widok od strony granicy obejmujący swym zasięgiem także część Podczerwonego i Chochołowa.
Bogusław Zięba, Koniówka 26.07.2011
Bohater Narodowy Kanady
Mały chłopak, który dba o siostry, emigrant, uczestnik II wojny światowej i jeden z lepszych saperów Kanady. W roku 1964 Warrant Officer Walter Leja został uhonorowany przez królową Elżbietę II najwyższym kanadyjskim odznaczeniem za odwagę w czasie pokoju, tzw. George Medal.
Walter Leja (1921-1992) rodem z Koniówki
Władysław Leja, w Kanadzie znany jako Walter „Rocky” Leja, urodził się 1 lipca 1921 roku. Jego starsza siostra, Anna urodziła się w 1919 roku także w Koniówce, a najmłodsza Stanisława w 1924 roku w Konarzewie. Maria - matka Władysława była wdową po innym uczestniku I Wojny Światowej, mianowicie po starszym bracie jego ojca Andrzeja – Józefie.
Obaj bracia zostali powołani do wojska tuż po ślubie Józefa i Marii i wraz z frontem przemieścili się na Ukrainę i następnie do Włoch. W międzyczasie, w roku 1915 Maria urodziła córkę, Agnieszkę. Józef, pierwszy mąż Marii nigdy nie zobaczył córki na własne oczy, gdyż w potyczce we Włoszech, pocisk artyleryjski śmiertelnie go ranił i kilka dni później zmarł w szpitalu wojskowym. Obaj z bratem walczyli w jednym regimencie i to Andrzej przyniósł tą smutną wiadomość do Koniówki. Opowiadał, że Józef zdołał jeszcze zamienić z nim kilka słów i poprosił o opiekę nad rodziną. Andrzej po powrocie z wojny zamieszkał z Marią i po krótkim czasie poprosił o jej rękę.
Bieda panująca na Podhalu i podboje świata przez Andrzeja (wojna i wcześniejszy pobyt w Ameryce) zmobilizowały go do szukania lepszego miejsca do życia. Ruszył wraz z rodziną do zaboru niemieckiego, gdzie przez krótki czas mieszkał w Konarzewie w okolicach Poznania. Niestety wybór miejsca okazał się złym rozwiązaniem i rodzina wróciła do Koniówki.
W roku 1927 Andrzej wyjechał do Kanady zostawiając żonę Marię z czwórką dzieci, Agnieszką, Anną, Władkiem i Staszką. Matka, by utrzymać rodzinę pracowała na gospodarstwie Jana Chmeni. 15 września 1928 zmarła na gruźlicę, a najstarsza córka Agnieszka zajęła jej miejsce u Chmeni, który za zgodą ojca przebywającego w Kanadzie stał się opiekunem pół-sierot i równocześnie zarządcą ich dobytku. Jan Chmenia wkrótce sprzedał ziemię należącą do ich rodziny, a gdy Agnieszka wyszła za mąż za Józefa Leję (Koruniorza) z Podczerwonego, dał jej w posagu swoje ziemie w Podczerwonem. Pozostała trójka żyła nadal pod opieką Jana Chmeni, który z Kanady otrzymywał pieniądze na ich wychowanie. Mały Władek, dodatkowo starał się utrzymać dwie siostry. Oprócz pracy w obejściu, łowił ryby „na rękę”, robił wypady na pola po obu stronach granicy w poszukiwaniu ziemniaków i włamywał się do karczmy żydowskiej w poszukiwaniu pożywienia. Został przyłapany na kradzieży mięsa, co szybko dotarło do ojca i zadecydowało o dalszym losie dzieci. Ojciec zorganizował ich transport do Kanady i w październiku 1935 roku rodzeństwo weszło na pokład MS Piłsudski w Gdyni żegnając się na zawsze z ziemią ojczystą i najstarszą siostrą Agnieszką.
W czasie II Wojny Światowej Władek walczył w szeregach armii kanadyjskiej nie będąc jeszcze obywatelem Kanady. W roku 1942 zdecydował się na udział w wojnie i zgłosił się do wojska. Przydzielony został do 3. Kanadyjskiej Dywizji, która między innymi brała udział w bitwie o Normandię w 1944 roku. W trakcie bitwy pod Falaise w sierpniu tego roku miał okazję spotkać się z wieloma Polakami, których oddziały na kilka dni przeszły do odwodu jego dywizji.
Po wojnie, 20 lipca 1946 roku Władek Leja, wówczas już Walter wziął ślub z Zofią z domu Przywara pochodzącą z Konarzewa i razem wychowali jedynego syna, Theodora. Walter, znany także jako „Rocky” był zatrudniony jako Warrant Officer w armii kanadyjskiej i był ekspertem w dziedzinie materiałów wybuchowych. Szkolił przyszłych ekspertów do spraw materiałów wybuchowych i dowodził oddziałem saperskim.
Bomba
W Kanadzie, w latach sześćdziesiątych działalność rozwinęło ugrupowanie terrorystyczne pod nazwą FLQ, Front de Libération du Québec (pol. Front Wyzwolenia Quebecu). Była to rewolucyjna grupa marksistowsko-nacjonalistyczna, której celem było obalenie rządu prowincji Quebec, odseparowanie się od Kanady i utworzenie nowego państwa na bazie społeczeństwa socjalistycznego. Cele te miały być osiągnięte przez akty terrorystyczne, rabunki, akty przemocy, zamachy bombowe i porwania.
W nocy z 16 na 17 maja 1963 organizacja ta podłożyła bomby w 15 skrzynkach pocztowych w dzielnicy Westmount w Montrealu. Pięć z nich eksplodowało zanim poproszono najbliższą jednostkę wojskową o pomoc. 3rd Field Engineer Regiment (3. Polowa Jednostka Inżynieryjna) w Westmount wydelegowała grupę kilku specjalistów, wśród których znajdował się także Warrant Officer Second Class Walter "Rocky" Leja. Ich zadaniem było przeszukanie wszystkich skrzynek pocztowych w Westmount i rozbrojenie podłożonych materiałów wybuchowych. Oddział bardzo szybko znalazł kolejnych pięć bomb i Walter jako pierwszy otworzył skrzynkę znajdującą się w pobliżu szkoły podstawowej. Zamierzał przenieść bombę w bezpieczne miejsce za pomocą haka przyczepionego do drabiny strażackiej i tam ją rozbroić, jednak po wyjęciu jej ze skrzynki przeniósł ją we własnych rękach. Drugą bombę, w centrum Westmount rozbroił bezpośrednio na chodniku po wyjęciu ze skrzynki pocztowej. Z trzecią zamierzał postąpić podobnie, lecz w momencie, gdy sięgnął po nią lewą ręką, eksplodowała pozbawiając go przedramienia, kalecząc mu twarz i klatkę piersiową. Badania w szpitalu wykazały dodatkowo uszkodzenie mózgu, prawostronny paraliż i utratę mowy. Mimo, że pierwsze relacje rokowały nikłe szanse na przeżycie, Walter po pewnym czasie znów stanął na nogach.
W styczniu 1964 roku Walter Leja wraz ze swoją rodziną stanął przed gubernatorem generalnym Kanady (wtedy Georges Vanier), by odebrać nadany przez królową Elżbietę II George Medal za nadzwyczajną odwagę i oddanie obowiązkom służbowym. Tym samym został uznany za bohatera narodowego Kanady. Jednak zdrowie nie pozwoliło mu na prowadzenie normalnego trybu życia i wymagał opieki lekarskiej. W roku 1966 przeniósł się na stałe do szpitala dla weteranów w Sainte-Anne-de-Bellevue, na południowy-zachód od Montrealu i tam pozostał do śmierci.
Walter „Rocky” Leja zmarł 22 listopada 1992 roku. Spokrewniony był w prostej linii z rodem Zosioków z Koniówki. Jego ojciec, Andrzej Leja i Jan Leja-Zosiok byli kuzynami.
Bogusław Zięba, Koniówka 20.06.2011
70 lat zwady
W książce pod tytułem „Ksiądz Wojciech Blaszyński proboszcz w Sidzinie” (drugie wydanie, 2008 rok. Pierwsze miało miejsce w 1914 roku) księdza Jakuba Górki znalazłem kilka informacji o wydarzeniach, które miały wpływ na życie mieszkańców Koniówki w XIX wieku. Książka nie mówi bezpośrednio o Koniówce, jak też nie wymienia konkretnych nazwisk przypisywanych naszej wiosce, ale nawiązuje do tematu, z którym borykali się również nasi dziadowie przez ponad 70 lat.
Zanim zabór austriacki zajął ostatecznie tereny południowej Polski dobra (przede wszystkim ziemia i lasy) Wróblówki, Czarnego Dunajca, Podczerwonego, Koniówki, Cichego, Chochołowa, Dzianisza i Witowa należały do Korony. Jedyne posiadłości wyjęte poza te dobra były własnością rodów sołtysich poszczególnych wiosek.
Proces o lasy
Koniówka jako długoletni przysiółek była ściśle związana z Podczerwonem i jego przedstawicielami. W roku 1795, po trzecim rozbiorze Monarchia Austriacka uznała prawa panujące na byłych ziemiach polskich i przejęła tereny na swoją własność respektując jednak nadane wcześniej prawa sołtysie.
W roku 1819 ogłoszono przetarg publiczny (licytacyę) na dobra wymienionych wiosek, który odbył się 20 maja tego samego roku. Do przetargu stanął między innymi Jan Pajączkowski zwany także Pajączek, który nabył tereny za 11501 złotych reńskich.
Akt kupna został zawarty 7 czerwca i zatwierdzony przez władze wiedeńskie 18 września 1819 roku. Pajączkowski był urzędnikiem lwowskim, który nie znał tutejszych warunków i terenów górzystych. Na kupno zdecydował się tylko po przejrzeniu map, nie fatygując się w ogóle na miejsce. Dobra wykupił ze względu na okazały obszar i przystępną na jego kieszeń cenę. Wkrótce też osiadł w Czarnym Dunajcu, ale z rozczarowaniem stwierdził, że nie jest to jego wymarzone miejsce i szybko ogłosił chęć sprzedaży. Nakazał rozpowszechnić wśród podległych mu górali wiadomość, że „gotów nawet Turczynowi sprzedać lasy, jeżeli ich odeń nie odkupią (górale), bo tu siedzieć nie będzie za żadną cenę.”
Wiadomość rozeszła się echem po wszystkich wioskach i górale zdecydowali się odkupić ziemię. Niestety cena okazała się już wyższa, gdyż Pajączkowski doliczył 500 złotych reńskich do poprzedniej sumy (jako poniesione przez niego koszty) i winien był jeszcze 5750,30 złotych reńskich urzędowi podatkowemu w Nowym Sączu, którą to sumę miał także uiścić kupujący. Urząd podatkowy zgodził się na spłatę w ratach, a Pajączkowski miał otrzymać swoje 12 tysięcy złotych reńskich. Łączna suma, którą górale musieli zapłacić wynosiła 17750,30 złotych reńskich. Oczywiście górale nie byli w stanie wyłożyć tych pieniędzy, więc zorganizowali zbiórkę. Pożyczali od bogatszych z pośród siebie, brali pożyczki w Nowym Targu i na Węgrzech. Sprzedawali bydło, owce i sprzęt gospodarski. Tak zwani dziesiętnicy zbierali pieniądze i przekazywali je na ręce księdza Józefa Szczurkowskiego, który w imieniu górali miał dokonać kupna, gdyż według ówczesnych przepisów „włościanie nie mogli nabywać dóbr tabularnych.” Józef Szczurkowski vel Szczurek wywodził się z jednej wyżej wymienionych wiosek i zajmował w tym czasie posadę proboszcza we wsi Bóbrka w powiecie krośnieńskim. W dniu 17 grudnia 1819 Szczurkowski w swoim imieniu przekazał 12 tysięcy złotych reńskich na ręce Pajączkowskiego i zawarł z nim „kontrakt”, który nadmienia, że resztę kwoty wpłacą gazdowie do kasy urzędu podatkowego w Nowym Sączu.
Niestety euforia wśród górali po dokonanej transakcji przygasła tak szybko jak wybuchła, bo doszło do nich, że ksiądz Szczurkowski ogłosił się wyłącznym panem nabytych dóbr, a pieniądze otrzymane na kupno potraktował jako pożyczkę, której najprawdopodobniej nie zamierzał spłacić. Oszukani górale koniecznie chcieli odzyskać ziemię lub swoje pieniądze, a już na pewno swoją dumę. Zaczęli wnosić skargi na księdza. Szczurkowski był prawdopodobnie nękany licznymi wezwaniami, bo już 8 stycznia 1822 roku odstąpił „państwo czarnodunajeckie” prawnikowi, Andrzejowi Szczurkowskiemu, który był jego krewnym. Jednakże odstąpienie odbyło się pod pewnymi warunkami, z których jeden mówił o powrocie dóbr do Józefa Szczurkowskiego w razie przedwczesnej śmierci Andrzeja.
Górale zostali zbici z tropu tak przebiegłą akcją i zaczęli obawiać się nowego „właściciela”, który był przedstawicielem prawa. Ten jednak po niespełna czterech latach, 25 czerwca 1826 roku sprzedał majątek baronowi Kajetanowi Borowskiemu pochodzącemu z Wysokiej. Borowski zajmował w tym czasie dwór w Dzianiszu, który odziedziczył po bezdzietnym Aleksandrze Wojnarowskim. Nowy właściciel zabraniał paść w lasach, domagał się odrabiania pańszczyzny, a kto lekceważył lub sprzeciwiał się nowym przepisom, karany był chłostą. Pod tak okrutną ręką tyrana z Dzianisza górale przebudzili się na nowo i wkrótce większość z nich sprzeciwiła się wprowadzonym regułom. Uważając się za właścicieli tych ziem odmawiała posłuszeństwa dziedzicowi. W czerwcu 1830 roku Borowski zorganizował napad na na górali prowadzących bydło przez Witów. Doszło do użycia broni palnej i śmierci kilku pasterzy. Górale, szczególnie krewni zamordowanych, wnieśli skargę do sądu kryminalnego w Wiśniczu. Borowski jako „diabeł dzianinski” trafił do aresztu śledczego, lecz po trzech latach wyszedł na wolność, bo uczestnicy zamachu, leśniczy Aleksander Ostrowski, awanturnik Jan Ćwierz, hajducy Jan Wrzecioniarz i Jędrzej Knapczyk oraz inni leśni wzięli winę na siebie.
Hieronim Borowski stał się 1 lutego 1839 roku na chwilę kolejnym samodzielnym właścicielem dóbr czarnodunajeckich. Na chwilę, bo nabrał mocy warunek ustalony w umowie między księdzem Józefem Szczurkowskim, a jego krewnym Andrzejem Szczurkowskim z 8 stycznia 1822 roku. Andrzej Szczurkowski nieoczekiwanie zmarł przed Józefem i ten uznał się za ponownego zarządcę majątku. Nie chciał jednak mieć już do czynienia z góralami, gdyż wcześniej, na mocy orzeczenia trybunału w Wiśniczu z 22 maja 1835 roku odsiedział wraz z bratankiem trzyletnią karę za wyrządzone szkody rodakom i 3 kwietnia 1839 roku przekazał dobra siostrzeńcowi księdzu Józefowi Wilczkowi, wówczas profesorowi teologii pasterskiej przy seminarium duchownym w Tarnowie.
Hieronim Borowski tak samo uznawał się za właściciela tych ziem i Wilczek był zmuszony wytoczyć mu proces, który trwał do wyroku pierwszej instancji 28 i 29 sierpnia 1862 roku w Nowym Sączu i drugiej 25 i 26 listopada 1863 roku w Krakowie. Górale przyglądali się z boku z nadzieją, że rodak wygra sprawę i odda im majątek na własność. Profesor faktycznie wygrał proces, ale odwrócił się plecami do chłopów i zabronił im korzystać z lasów. Sam za to w pośpiechu wycinał drzewo i sprzedawał za pośrednictwem swoich krewnych. Odpowiedź górali, których reprezentował emerytowany proboszcz z Chochołowa Antoni Sutorski, była ponownym wezwaniem do sądu. Sąd jeszcze w tym samym roku zadecydował o przekazaniu majątków gminom, a nie jednostkom, jakoże sprawa cywilna była wytoczona poprzednim właścicielom przez prokuraturę w imieniu gmin. Wyrokiem sądu najwyższego w Wiedniu z dnia 25 sierpnia 1865 roku podtrzymującym werdykt pierwszej instancji górale nie stali się właścicielami lasów, ale mogli z nich korzystać.
Spadkobiercy górali z Wróblówki, Czarnego Dunajca, Podczerwonego, Koniówki, Cichego, Chochołowa, Dzianisza i Witowa jeszcze raz w roku 1895 próbowali na drodze sądowej odzyskać lasy na własność, ale i tym razem orzeczono, że lasy pozostaną własnością gmin, administratorem zaś będzie wydział krajowy.
Autor książki, ksiądz Jakub Górka urodził się w chłopskiej rodzinie16 lipca 1864 w Borzęcinie. Ukończył szkołę średnią w Tarnowie, a w latach 1885-1889 studiował teologię w tarnowskim Seminarium Duchownym. Po przyjęciu święceń kapłańskich wyjechał do Wiednia, by uzupełnić studia z historii Kościoła. W 1892 roku wrócił do Tarnowa i otrzymał dozgonną posadę profesora historii Kościoła w Seminarium Duchownym. Przez pewien czas był we Francji, gdzie pracował jako duszpasterz polskich emigrantów. Został zaproszony do badań domniemanego grobowca Bolesława Śmiałego w Ossiach w Austrii. Jest autorem wielu publikacji z historii Kościoła, z których najważniejsze to „Życie św. Anieli Merici i założonego przez nią zakonu urszulanek” (1901), tłumaczenie „Kazania wielkopostne włoskiego duchownego Paolo Segneriego” (1902), „Wspomnienia z podróży” (1904), „Żywot i dzieła Bartłomieja Holzhausera” (1908), „Dziewica Orleańska” (1911) i „Ksiądz Wojciech Blaszyński proboszcz w Sidzinie (1914)”. Zmarł 8 marca 1917 w Tarnowie.
Bogusław Zięba, Koniówka 09.04.2011
PS.
Tygodnik Podhalański
Artykuł ukazał się także w Tygodniku Podhalańskim z 25 października 2012 pod tytułem "Proces o lasy".
Instrukcya - styl i pisownia XVIII i XIX wieku
Powrót do przeszłości języka i gramatyki polskiej na podstawie instrukcji prowadzenia księgi parafialnej w Chochołowie. Instrukcja znajduje się na pierwszej i drugiej stronie Księgi Chrztów Parafii Chochołów z lat 1868 – 1905 dotyczącej chrztów nietypowych, z różnych parafii i czasów. Sposób prowadzenia księgi wyjaśniony został w dwóch językach, po łacinie i po polsku i krok po kroku prowadzi sekretarza (najczęściej księdza) przez wszystkie rubryki instruując także pod koniec, kiedy należy kontaktować się z Urzędem Cyrkularnym (teraz USC) w celu przekazania danych. Księga miała być prowadzona starannie, a na ujawnione błędy lub braki były nakładane kary pieniężne.
Rejestry parafialne
Książka ta Narodzonych zamyka sobie następujące Rubryki;
Rok Miesiąc y dzień Urodzenia, Numer Domu, Imie Ochrzczonego, Płeć, ieżeli z prawego lub nieprawego łoża, Imie y Przezwisko Rodziców, Ich Religia, Imie Przezwisko y Kondycja Oyców Chrzesnych czyli Kumów.
W 1wszey Rubryce, ten Rok, Miesiąc, y Dzień zapisany będzie, w którym się roku miesiącu y dniu kto urodzi.
W 2giey Rubryce Numer Domu, położony będzie Numer Domu Oyca nowo urodzonego taki, któren przez Woyskowey Konskrypcyi Officyalistę na Domie iest przybity.
W 3ciey Zapisze się Imie Ochrzczonego co iest takie iakim Dziecie nazwane będzie.
W 4tey Zanotuie się Płeć nowo urodzonego, ieżeli Syn lub Corka Numerem I.
W 5tey Także Numerem I zanotowno będzie w liniach z prawego nieprawego łoża urodzone, to iest iakiego kto iest Łoża kładąc tenże Numerem I do przyzwoitey rubryki.
W 6tey Położy się Imię Przezwisko Rodziców, to iest: tak Oyca iako y Matki, które iednak z przydatkiem Przezwiska Oyca iey zawsze pisane będzie, iako to: Jozef Berczyk Oyciec, Małgorzata z Oyca Petryka urodzona Matka.
W 7mey Na nowo Numerem I zapisana będzie Religia Oyca y Matki, kładąc Numer ten I do należytey Rubryki.
W 8mey Przyłączy się imie y PrzezwiskoOyców Chrzesnych, to iest: iak Oycowie Chrześni (Kumowie) po imieniu y przezwisku nazywaią się, gdzie iednak Pleban dobrze uważać będzie, ażeby mu zmyślonych Imión nie powiadano.
W 9tej Zapisana będzie Kondycya Oyców Chrzesnych, to iest iakiey są kondycyi Kumowie, czy prości Chłopi, lub Rzemieslincy, Szlachta possessyonowana, lub nie possessyonowana, na Urzędzie Dominikalnym lub Cesarskim zostaiący, y iaki iest ten Urząd.
Uważać iednak będzie Pleban około Dzieci z nieprawego łoża urodzonych, ażeby Imie Oyca do Księgi Chrztu nie zapisywać, ponieważ to podług samego tylko opowiedzenia Matki, podług opinii Pospolstwa lub mniemania Plebana musiało by być zapisane, które zapisanie iednak zawsze iest wątpliwe, mniemanego Oyca w oczach ludzkich wzgardzonym czyni, a prawnie ani Matce ani Dziecięciu nic nie pomaga: A Zatym tylko natenczas imie Oyca zapisane być powinno gdy tenże sam się Oycem być dziecięcia oświadczy.
Oycowie Chrześni, tak iako Świadkowie w Księdze Ślubney albo własną ręką zapisać się powinni, w przyzwoitą Rubrykę, lub gdyby Bakałarz albo kto inny zamiast nich Imiona tedy zapisał, natenczas takie cudze zapisanie Krzyżem lub innym iakimkolwiek Znakiem potwierdzą.
Naostatek iako w Księdze Ślubney mówiło się, tak podobnież y tu należy Extrakt zrobiony będzie, y do Tabeli tamże lub Nro I na formularz przyłączoney, to iest do Rubryk przyzwoitych zapisany zostanie, oraz taże Tabella naydaley ostatnich dni Stycznia każdego Roku, do Urzędu Cyrkularnego odsyłana być powinna.
Ażeby zaś ta Księga tym pewniey należycie pisana była, ninieyszemi Plebanowi daie się przestroga, ponieważ gdyby podczas Wizyty Biskupa lub Officyalistów Cyrkularnych nieporządek lub niedbalstwo iakie dostrzeżone było, za pierwszym w prawdzie razem za każdy błąd tylko 4 Zł. Polsk. zapłaci, lecz potym jeszczesurowiey ukarany zostanie.
Bogusław Zięba, Koniówka 07.03.2011
Jeden wiek
12 stycznia 2011 roku Stefan Leja z Koniówki obchodził stulecie urodzin. Uroczystość rozpoczęła się w kościele pod wezwaniem św. Jacka w Chochołowie, gdzie szanownego jubilata powitali i celebrowali mszę okolicznoścuiową przedstawiciele parafii, ks. Stanisław Syc i ks. Władysław Kos. Następnie orszak przeniósł się do restauracji Galica w Koniówce, gdzie solenizant odebrał gratulacje.
Gratulacje
W imieniu dzieci z podziękowaniami za wychowanie wystąpił najmłodszy syn, Józek.
Oprócz wyżej wymienionych przedstawicieli parafii, gośćmi honorowymi byli wójt Józef Babicz i pani Stanisława Pilch, jako reprezentanci samorządu gminnego, pani Józefa Rafacz z USC, przedstawicielka ZUS, pani Krystyna Daszkiewicz-Hudyka - lekarz Ośrodka Zdrowia w Chochołowie i sołtys Jan Sroka. Odczytane zostały listy gratulacyjne od premiera Polski i wojewody małopolskiego, a potem prym wiodły wnuki i prawnuki solenizanta.
Wojtek przedstawił korzenie rodziny i życiorys dziadka, Ewa wyrecytowała wiersz okolicznościowy, a Bernadeta, prawnuczka podbiła serca własnym utworem napisanym specjalnie na tą okoliczność. Po wspólnym posiłku i zdmuchnięciu świeczek sędziwy staruszek zaskoczył biesiadników śpiewem i grą na skrzypcach, po czym skromnie przyznał, że to nie był najlepszy występ, ale w zamian otrzymał gromkie owacje.
Korzenie Jubilata
Korzenie rodziny Lejów sięgają czasów bardzo odległych, gdy w Podczerwonem na początku były dwa rody - Czerwińscy i Lejowie. Koniówka wówczas była tylko przysiółkiem Podczerwonego o nazwie Czerwone-Brody. Na jej terenach powstawały pastwiska dla krów i koni, a z czasem właściciele terenów zaczęli się osiedlać w pobliżu pól i tak powstała nasza wioska. Lejowie mają swoje korzenie w Podczerwonem, konkretnie na Lejówce. W roku 1844, w kolejnym pokoleniu na świat przyszedł Karol, syn Jakuba Lei i Anny z domu Obrochta. Wiele lat później Karol założył rodzinę i żona Marianna powiła mu piątkę dzieci: Andrzeja, Rozalię, Jakuba, Andrzeja i Jakuba. Niestety trójka z nich zmarła w wieku dziecięcym, jak również jego pierwsza żona. Karol ożenił się ponownie w 1881 roku i druga żona, Katarzyna z domu Toczek z Witowa przyniosła na świat dwójkę najmłodszych: Jana i Annę.
Jan Leja urodził się w 1881 roku. Pod koniec XIX wieku rozpoczęła się emigracja górali "za chlebem" do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Galicja wówczas była pod zaborem austriackim. Jan Leja jako kawaler razem ze swoim przyrodnim bratem Jakubem również wyjechał do Ameryki. W USA pracował w kopalni węgla w Pensylwanii. Tam też, w roku 1904 ożenił się z Wiktorią Chmiel z Ratułowa i tam, rok później na świat przyszła ich córka Maria, do której dołączyła trójka urodzonych już w Polsce: Apolonia, Stefan i Antonina. Najmłodsza zmarła na szkarlatynę w wieku trzech lat.
Stefan Leja przyszedł na świat 12 stycznia 1911 roku, dokładnie 100 lat temu i praktycznie wychowywany był przez matkę Wiktorię i babkę Katarzynę. Potem, gdy Stefan był dorosły i założył rodzinę, jego nazwisko szczyciło się, i nadal szczyci przydomkiem Karolka, co tłumaczy pochodzenie od męża Katarzyny, Karola. W grudniu 1913 roku, gdy Stefan miał dwa lata, ojciec Jan wyjechał ponownie do USA zostawiając żonę z dziećmi w kraju. Nie mógł przewidzieć, że rok później wybuchnie Wielka Wojna Światowa i droga powrotu do Europy zostanie zamknięta na wiele lat. W roku 1922 otrzymał obywatelstwo amerykańskie i już nigdy nie wrócił do Polski, jedynie córka Maria, gdy ukończyła 18 lat dołączyła do niego i tam założyła rodzinę. W międzyczasie siedmioletni Stefan rozpoczął edukację w szkole publicznej w Chochołowie, gdzie uczęszczał przez trzy lata, a następne dwa lata nauki pobierał już w Koniówce. Potem, jako jedyny mężczyzna zrezygnował ze szkoły i poświęcił się pomocy na gospodarstwie i utrzymywaniu rodziny. Najczęściej pracował na polu zamożniejszych gospodarzy, by w zamian móc uprawiać rodzinną ziemię wypożyczonym od nich koniem. Pracował, ale potrafił też umilać sobie życie. Przez cały czas fascynował się muzyką góralską i znakomicie grywał na skrzypcach. Dwa lata przed wybuchem II Wojny Światowej, 29 maja 1937 roku, Stefan ożenił się z Albiną z domu Knapczyk i potem razem wychowywali piątkę dzieci: Ludwinę, Marię, Józefę, Jana i Józefa.
Pięć lat wojny w rodzinie Stefana, to bieda i ciągły strach przed okupantem. Stefan wyznaczony przez ówczesnego wójta Podczerwonego - Józefa Karcza, musiał przymusowo stawiać się wraz z Janem Podczerwińskim (Kulikiem) z Podczerwonego z podwodami jako furman, do różnych przewozów - służąc w ten sposób na rzecz okupanta. Obawiał się ciągle o siebie i o swoją rodzinę, gdyż Niemcom obojętne było każde życie ludzkie. Ukrywał się także przez pewien czas, a z pomocą przyszedł mu wspomniany wójt, który do dziś zajmuje specjalne miejsce w pamięci Stefana. Inne ważne zdarzenie, które wbiło się w pamięć solenizanta miało miejsce 13 września 1944 roku. Stefan wówczas był w polu. Na niebie pojawił się ogromny samolot ciągnący za sobą czarną smugę i drugi mniejszy w pogoni za olbrzymem. Na niebie ukazało się wcześniej kilku spadochroniarzy, a wielka maszyna zaczęła krążyć i groźnie obniżać swój lot. W pewnym momencie Stefan zdał sobie sprawę, że stoi bezpośrednio na drodze lecącego tuż nad ziemią samolotu. Rzucił się na ziemię i ze strachem czekał na eksplozję, która rzeczywiście nastąpiła po paru sekundach w odległości około 400 metrów.
Po wyzwoleniu nastały ciężkie czasy dla rodziny, walka o byt, ciężka praca w polu, na gospodarstwie i wychowywanie dzieci, a potem lata spokojniejsze - dzieci rosły, chodziły do szkół i pomagały w gospodarstwie domowym. W 1959 roku zmarła matka Wiktoria, a w 1973 ojciec Jan w Ameryce. Stefanowi bardzo zależało, aby osobiście uczcić śmierć i pogrzeb własnego ojca, ale ówczesna sytuacja polityczna w kraju i materialna rodziny uniemożliwiały wyjazd za granicę. Mógł tylko pomodlić się za duszę ojca.
Stefan i Albina prowadzą spokojny tryb życia. W roku 1997, z rąk ówczesnego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, pana Aleksandra Kwaśniewskiego otrzymali medal za długoletnie pożycie małżeńskie. Dziś Stefan obchodzi 100 lecie swoich urodzin, a żona Albina osiągnęła wiek 93 lat stojąc u jego boku już przez 73 lata. Trudno dzisiaj zliczyć wszystkich członków rodziny - krewnych bliższych i dalszych żyjących w Polsce i w Ameryce. Pewne jest jedno - byłaby to pokaźna liczba.
Bogusław Zięba, Koniówka 15.01.2011