Aktualizacje 2021-2022 - Koniówka

FESTIVAL
Przejdź do treści
Projekt
Bogusław Zięba

Aktualizacje 2021-2022

Aktualizacje - rozdziały
Aktualizacje 2021-2022
Święto Patrona Szkoły Podstawowej w Podczerwonem
Wojciech Leja nie chodził do szkoły w Podczerwonem. Jeżeli stać było na to rodziców, prawdopodobnie pobierał nauki w Czarnym Dunajcu, bo pierwsza filia w jego rodzinnej wiosce została zorganizowana we wrześniu 1889, gdy miał już 19 lat. Służył za to pomocą ubogim oraz bezdomnym w ogrzewalni Brata Alberta w Krakowie, a przez swój skromny żywot stał się przykładem wielu cnót, z których przed trzema laty zdecydowała się czerpać społeczność uczniowska Szkoły Podstawowej w Podczerwonem. Życiorys Brata Witalisa - Wojciecha Lei streściłem już na tej stronie relacjonując nadanie imienia szkole w 2019 roku Aktualizacje 2021-2022.

Dziś o obchodach rocznicy tegoż Patrona.
Wprawdzie nie okrągła to rocznica i raptem jedna z pierwszych ku czci Patrona Szkoły Podstawowej w Podczerwonem, ale z roku na rok ważniejsza i obchodzona z wielką pompą. Jak zwyczaj nakazuje, uroczystości tego typu rozpoczynają się w skupieniu i modlitwie, wspomnieniach i przywoływaniu czynów, których za życia dokonała osoba patronująca związkowi, organizacji lub w tym przypadku szkoły.
Tak więc, msza święta w Kościele Parafialnym pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej w Podczerwonem dała początek obchodom upamiętniającym Wojciecha Leję, syna zwykłego chłopa z Podczerwonego, który dał się poznać jako opiekun biedoty, zapomnianych, uciemiężonych i potrzebujących. Po mszy, z kościoła ruszył korowód w stronę Szkoły Podstawowej, która właśnie szczyci się imieniem Brata Witalisa – Wojciecha Lei. Tu uczniowie wraz z nauczycielami i rodzicami zorganizowali przyjęcie tematyczne dla zebranych mieszkańców Koniówki i Podczerwonego oraz małopolskich i gminnych oficjeli.

W poszukiwaniu Brata Witalisa
Na kilka tygodni przed zapowiedzianym świętem, pani dyrektor, Monika Czapla wpadła na pomysł przeprowadzenia uroczystości dodając „cukierek” do powtarzających się schematów w takich przypadkach i jednym telefonem obarczyła mnie tematem. Miałem napisać program do krótkiego przedstawienia o życiu Brata Witalisa. Dość trudne zadanie, bo prawdę powiedziawszy Brat Witalis, przez swoją skromność, nie pozostawił wielu śladów po sobie. Jednak po krótkich przemyśleniach i uzgodnieniu fabuły, do życiorysu, który podała mi pani dyrektor dołączyłem nieco swojej fantazji, a uczniowie swoim występem uzupełnili dzieło i zachwycili publiczność krótkim spektaklem pt. „W poszukiwaniu Brata Witalisa”.

Przyjęcie, przemowy i tańce
Uroczystość uzupełnił nasz niezastąpiony zespół góralski „Śleboda”. Następnie głos zabrał wójt gminy Czarny Dunajec Marcin Ratułowski oraz wizytator z Kuratorium Oświaty Bronisław Stoch. Posypały się także nagrody i dyplomy za udział w konkursie plastycznym o patronie szkoły, a świąteczny dzień zakończył poczęstunek zorganizowany przez rodziców.

Bogusław Zięba, koniówka 23.11.2022

Ostatni list Zofii Zięby
Lubawa to było miasto, gdzie przyszłam na świat i spędziłam szczęśliwe dzieciństwo. Urodziłam się 13 czerwca 1931 roku i byłam piątym dzieckiem Józefa Pułko i Franciszki z domu Eichler. Wanda, Stefan, Ludwik i Marysia urodzili się przede mną, po mnie przyszli jeszcze na świat Bogdan i Jurek. Wandy i Ludwika nie pamiętam. Zmarli jako małe dzieci. Mój tatuś był nauczycielem w Lubawie, Tczewie i potem kierownikiem publicznej szkoły powszechnej w Subkowych, gdzie mieszkaliśmy razem z nim do wybuchu II Wojny Światowej. Mamusia zajmowała się dziećmi i zdawało się, że idylla nie będzie miała końca.
Niestety, już we wrześniu 1939 roku niemiecki Inspektor Szkolny nakazał tatusiowi wyjechać do Generalnej Guberni w celu objęcia służby nauczycielskiej wyznaczonej przez okupanta w Warszawie.
W lutym 1940 roku mamusia zebrała najpotrzebniejsze rzeczy, zapakowała naszą piątkę na wóz i drogą okrężną, przez Narewkę i Hajnówkę na Białowieży, dotarliśmy do Warszawy. Droga była ciężka, bo nie przez cały czas było nam dane siedzieć na wozie. Ukrywaliśmy się przed nalotami i wojskiem nacierającym z każdej strony. Wtedy nie rozpoznawałam mundurów, ale starszy brat wyjaśnił mi później, że ukrywaliśmy się w czasie drogi najpierw przed niemieckimi, potem radzieckimi żołnierzami. Gdy dotarliśmy do Hajnówki, znajomi rodziny pomogli przedostać się nam do Warszawy, gdzie na Grochowie czekał już tatuś. Idylla zaczęła się na nowo.
Nie na długo, bo w grudniu 1942 roku zmarła nagle mamusia, a tuż po niej, w marcu 1943 roku – muszę to też napisać – tragicznie nasz mały Jurek, który wpadł pod koła pędzącego niemieckiego transportera. Zostaliśmy całkiem sami z tatusiem, który wkrótce zdecydował, że dziewczynki umieści w domu dziecka na Woli, a chłopcy zostaną z nim w domu.
I tak zostałyśmy pod opieką naszej wychowawczyni, pani Meyer, która działała w konspiracji i w 1944 roku, tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego wywiozła wszystkie dziewczynki pod Skierniewice do majątku w Żelaznej, posiadłości polskich dziedziców Mazarakich, których dalecy przodkowie pochodzili z Albanii. Tu przebywałyśmy z Marysią, na którą zawsze wołałam Misia, do zakończenia wojny i do tego czasu nie znałyśmy losów tatusia i obu naszych braci.
W Warszawie dowiedziałam się, że Stefan, nasz najstarszy brat, zginął w czasie Powstania Warszawskiego, jednak nie po lewobrzeżnej stronie Wisły, gdzie koniecznie chciał się przedrzeć, tylko na Pradze, gdzie stacjonowały wojska sowieckie. Jego ciała nigdy nie odnaleziono, z czyjej ręki zginął – też nie wiadomo. Młodszy Bogdan przetrwał całe powstanie i zastałyśmy go po powrocie w dobrej kondycji. Opowiadał, żeby przeżyć wykopywał ziemniaki na pobliskich polach i podgrzewał je w piecyku lub na ognisku, ewentualnie jadł surowe. Tatuś zaś za nauczanie jeżyka polskiego w podziemiu okupowanej Warszawy, był poszukiwany przez gestapo,  został pojmany i wywieziony na roboty do Niemiec, gdzie pracował u Bauera i na kolei. Stąd udało mu się uciec do Francji, by w listopadzie 1945 roku pojawić się w domu na Grochowie.
Wojna dała mi się we znaki, byłam osłabiona, nie mogłam swobodnie oddychać, więc dla poratowania zdrowia wysłano mnie do Zakopanego. Mieszkałam tu w domu dziecka i równocześnie kończyłam szkoły – powszechną i następnie liceum pedagogiczne. Z tego okresu najbardziej wbił mi się w pamięć wykładowca, którego nazywaliśmy Zeus. Był to bardzo wymagający profesor, który wymagał od nas bardzo wiele. Ja musiałam na przykład nauczyć się na pamięć jednej księgi z „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza. Zeus zaś umiał całego.
Okres powojenny na Podhalu był także burzliwy. Dość długo rozstrzygano sprawę granic i przynależności wiosek na Spiszu i Orawie, dlatego jako przyszła nauczycielka, która ma zostać w tym rejonie, musiałam uczyć się także języka słowackiego. A nuż będę uczyć Słowaków po polsku.
Pierwszą posadę nauczycielską objęłam w Knurowie, później w Bukowinie Tatrzańskiej, a od września 1955 osiadłam w Koniówce, gdzie najpierw uczyłam w szkole rolniczej, a następnie prowadziłam filię Szkoły Podstawowej w Podczerwonem ucząc dzieci klas młodszych. Uczniowie starsi chodzili w tym czasie do szkoły w Podczerwonem. Dodatkowo w Koniówce prowadziłam drużynę harcerską i zuchową, potem gdy w Podczerwonem postawiono nowy budynek szkolny, automatycznie zmieniłam miejsce pracy.
Moją wielką pasją były dzieje mieszkańców i rozwoju Koniówki, w której spędziłam większą część mojego życia i której zdecydowałam się w roku 2005 poświęcić skromne dzieło w postaci wspomnień zawartych w książce dla potomnych. Niestety nakład nie był zbyt duży i książki rozeszły się w mgnieniu oka, lecz część tych wspomnień i dokumentów zawarta jest także na niniejszej stronie internetowej.

Zofia Zięba

Postscriptum
Nasza Mama spisała ręcznie swoje wspomnienia na wiele lat przed śmiercią. Zostawiła także po sobie wiele wierszy, artykułów i relacji z powszedniego życia Koniówki, Podhala, Polski i całego świata. Źródłem jej informacji były prasa i telewizja, a w Koniówce – mieszkańcy, w większości jej wychowankowie, których kiedyś sposobiła do życia, szanowała i interesowała się ich losami.

Grażyna i Bogusław Zięba, Koniówka 19.10.2022

Tour de Pologne
Ponad 172 kilometry musieli kolarze przejechać dzisiaj zamykając trasę Chochołów-Bielsko-Biała. Tym samym barwny peleton przemknął już przed południem przez Koniówkę, gdzie obok remizy strażackiej i na moście kibicowali mieszkańcy rozgrzewając kolarzy do walki. Wiemy, że po zaciętej walce pierwszy na mecie w Bielsku stawił się Niemiec, Nikias Arndt.
 
Jednak nie o tym chciałem pisać, wyścig mimo reklam i zapowiedzi, które powodują, że stajemy na jego trasie, trwa na naszych oczach tylko kilka chwil. Najpierw przejeżdża asekuracja, potem peleton i wozy techniczne i zanim zdążymy się barwami i tempem nacieszyć, jest już po wszystkim.
Inaczej było jeszcze w XX stuleciu, kiedy przez wioskę przejeżdżało raptem kilka rowerów dziennie, przeważnie rozklekotanych, z wiszącymi wachlarzami i skrzypiącymi kołami. Tak, to były nasze stare i wysłużone wehikuły, które nie jeden raz były ciężkie do opanowania. Dlaczego? Ano, w czasie, gdy dorosły mógł sobie poradzić z dużym, przeważnie „ruskim” (tak się mówiło na masywne rowery z ZSRR) rowerem, maluch ze względu na wzrost miał już spore trudności. To jednak nie odstraszało nas od korzystania z takiej przyjemności, jak na przykład jazda z górki do Cichego lub od granicy z (wtedy) Czechosłowacją.
Jak to się robiło? Proste – ręce na kierownicę, lewa lub prawa noga na pedał, odepchnięcie przeciwną, którą następnie pod ramą stawiało się na drugim pedale. Nie było mowy o tym, żeby zająć miejsce na siodełku. Za wysoko. Więc w takiej pozycji dojeżdżało się z mozołem pod granicę lub na brzeg, żeby raz, jedyny raz pędzić na trzęsącym się rowerze w dół i napawać się szybkością. Niektórzy z nas mieli łatwiej, korzystając ze składaków – rowerów polskiej produkcji, najpierw Karat, potem Wigry. Były też "damki", czyli rowery bez górnej ramy, ale równie wysokie, jak te "ruskie", a więc łatwiejsze w prowadzeniu, jednak bez możliwości siadania na wysoko osadzonym siodełku. Najwięcej czasu wolnego było w niedzielę, więc przeważnie wtedy można nas było spotkać na ulicy.
Stan wojenny, który dobrze pamiętamy, ograniczył dostęp do wszelkich towarów i akurat teraz przypomniałem sobie moją wyprawę po zakup trzech rowerów (tym razem polskich) na Śląsk. Najpierw dostałem cynk od znajomego, że dostawa ma być w najbliższych dniach w sklepie sportowym w Toszku. Wraz z kuzynami wskoczyłem do pociągu nocnego, by wcześnie rano ustawić się pod drzwiami tego sklepu. Byliśmy pierwsi, więc już o 9 rano mogliśmy wybrać się na rowerach do domu. Trasa mniej więcej tej samej długości, co dzisiejszy wyścig, ale w przeciwną stronę i pod górę. Zdawało się, że podołamy w kilka godzin, ale było inaczej. Wyprawa zajęła nam cały dzień i, gdyby nie pociąg z Makowa do Nowego Targu, który zgodnie zdecydowaliśmy się wziąć, pedałowalibyśmy jeszcze pół nocy. A po skończonej męczarni wspólnie stwierdziliśmy wtedy, że kolarzami nigdy nie będziemy.

Bogusław Zięba, Koniówka 13.08.2021
Pomoc dla Nowej Białej
Tylko jeden dzień był potrzebny w Koniówce do podjęcia decyzji o pomocy wiosce, która 19 czerwca 2021 stanęła w płomieniach. O zniszczeniach dowiedzieliśmy się od naszych strażaków, którzy wraz ze 110 jednostkami ratowali Nową Białą, gdzie pożar zniszczył 25 gospodarstw, ucierpiało 27 rodzin, a ośmiu mieszkańcom i jednemu strażakowi udzielono pomocy medycznej.

O tym, że nasi strażacy są szybcy, wiemy bardzo dobrze. Wygrywają przecież zawody strażackie i błyskawicznie reagują, gdy nadchodzi „biyda”. O tym, że społeczność Koniówki reaguje podobnie przekonaliśmy się tuż po akcji gaśniczej w Nowej Białej. Ogrom zniszczeń, utrata majątków i wiele cierpień nad rzeką Białką przyczyniły się do organizacji pomocy pogorzelcom. Już 20 czerwca ogłoszona została zbiórka najpotrzebniejszych rzeczy do życia codziennego. Przez dwa następne dni nasi mieszkańcy przekazywali produkty higieny indywidualnej, środki czystości, żywność długoterminową, natomiast kolejne przeznaczone były dla narzędzi i materiałów budowlanych, w tym desek, krokwi i drzewa wiąźbowego. Cała akcja przeprowadzona została bardzo sprawnie dzięki koordynacji członków naszej straży i po paru dniach wymienione produkty znalazły swoje miejsce w Nowej Białej.

Bogusław Zięba, Koniówka 30.06.2023
Domowe czytanie u Watychów
Dziesięć lat temu w Polsce ruszył ciekawy program, który miał być zachętą dla młodzieży do zaglądania do książek i poznawania lektur. Program poznaliśmy jako Narodowe Czytanie wyznaczające rok po roku lekturę, na którą należy zwrócić szczególną uwagę, przeczytać i ewentualnie prowadzić dyskusje na jej temat.

Narodowe Czytanie
Od tego czasu poznaliśmy wiele lektur, które popularność zdobywały dzięki prominentom, aktorom, politykom, rodzicom, nauczycielom nawet prezydentowi czytającym dla grup młodzieży. Do tego celu wykorzystywano różne spotkania, o różnych porach dnia i w różnych miejscach. Było czytanie w szkole, w parku, na pikniku i obozie, na długiej przerwie, po lekcjach lub przy świecach, jako wieczorne czytanie.
Dla zachęty Narodowe Czytanie ruszyło w 2012 roku z grubej rury, promując lekturę najbardziej znanego polskiego dzieła, które onegdaj wyszło spod pióra Adama Mickiewicza. Jakiego? Na pewno się domyślacie, a może właśnie dziesięć lat temu zagłębiliście się w lekturze „Pana Tadeusza”. Później przyszła pora na inne znane i mniej znane lektury, aż do tego roku, kiedy czytamy „Moralność pani Dulskiej” – dramat Gabrieli Zapolskiej.

Domowe Czytanie
„Moralność” jest dość trudną lekturą, szczególnie dla uczniów szkoły podstawowej. Tak prawdopodobnie pomyślała mama Andrzeja Watychy, która zaprosiła uczniów klasy drugiej na domowe czytanie. To różniło się nieco od narodowego, bo i lektura była inna. Mama Andrzeja przeczytała uczniom swoją ulubioną lekturę z czasów dzieciństwa. Była to książka Romana Pisarskiego pt. „O psie, który jeździł koleją”. Skoro o psie, to musiał znaleźć się też taki w pobliżu. Dzieci poznały czworonożnego członka rodziny Watychów –owczarka berneńskiego, który zdobył serca wszystkich słuchaczy.
Jeszcze jedno. Wiadomo, że książkę nie przeczyta się w pięć minut, nawet w godzinę. Potrzebne są dłuższe posiady, więc u Watychów zadbano też o poczęstunek, a lekturę, którą rozpoczęła pani Watycha, dzieci dokończą w domu.

Bogusław Zięba, Koniówka 02.06.2021
Listy A.P. do redakcji Gazety Podhalańskiej
Tajemniczy tytuł wiąże się z równie tajemniczą postacią. Najprawdopodobniej rodem z Koniówki. A.P. to inicjały, domyślam się - domorosłego lub domorosłej i zapewne ochotniczego lub ochotniczej, redaktora lub redaktorki udzielającego lub udzielającej się na łamach Gazety Podhalańskiej. Mógł to być także ktoś religijny, czytający święte księgi, poruszający się tak samo swobodnie w starym i nowym testamencie, dziejach apostolskich i żywotach świętych, ktoś może pragnący zwrócić uwagę na zwolnienie rytmu życia duchowego na Podhalu i na Orawie. Do tej pory odkryte zostały krótkie artykuły z roku 1914, podpisane przez A.P., a odkopane przez Jolantę Szewczyk, absolwentkę uczelni krakowskiej z Czarnego Dunajca.

Domysły
Niewątpliwie autorem listów dla Gazety Podhalańskiej lub natchnieniem autora był ktoś znający biblię, dzieje apostolskie i żywoty świętych, ktoś bardzo religijny kierujący swe myśli do młodych obywateli ówczesnego Podhala i Orawy. Uwagę czytelnika zwraca fakt szczególnej troski i zachęcania do przeczytania tekstu przez rówieśniczki zwane tu przyjaciółkami.
Moim zdaniem, mężczyzna z przełomu wieków, jeżeli nie był redaktorem lub innym naukowcem, raczej nie był skory do korespondowania z przyjaciółkami. Jeżeli już, to inne myśli, te bardziej przyziemne i związane z przyjemnościami, nachodziły mu głowę. Na początku XX stulecia niewielu z nich, ze względu na codzienne zajęcia i harówkę na gospodarstwie, zaprzątało sobie głowę księgami i nauką. Dokumenty jeszcze wtedy podpisywać można było krzyżykami. Bardziej intensywne nauki zaczęło pobierać dopiero kolejne pokolenie, które w momencie pojawienia się artykułów w prasie rozpoczynało naukę w szkole powszechnej w Chochołowie. Wspominałem o nich w Aktualizacjach z lat 2011-2012 na tej stronie.
Kobiety co innego. Te potrzebowały bardziej wzniosłych doznań. Zatem, można przypuszczać, że to kobieta lub ktoś piszący w jej imieniu, ewentualnie korzystający z jej wiedzy religijnej pokusił się lub został namówiony na prezentację przemyśleń na łamach Gazety Podhalańskiej. Załóżmy najpierw, że ktoś wykorzystał tożsamość kobiety wywodzącej się z prostego ludu. Wówczas w grę wchodzi ksiądz, redaktor gazety, nauczyciel, urzędnik, ktoś bardziej obeznany w mowie i pisowni podszywający się pod mieszkankę Koniówki. Być może, po obserwacji tradycji religijnych w Koniówce albo po wysłuchaniu opowieści biblijnych i relacji z życia świętych, zechciał wykorzystać je do szerzenia wiary, ponownego pozyskiwania wiernych albo pokazania jak mocno ta wiara zakorzeniona jest wśród rezydentów Koniówki. Tu nasuwa się pytanie o świadomość i życie w wierze katolickiej przed stu laty, być może ich osłabienia lub braku na przełomie XIX i XX wieku w miejscowościach na Podhalu i na Orawie. Myślą przewodnią artykułów mogła być troska o wiernych, którzy w mniejszym stopniu odwiedzali kościoły. Być może lub prawie na pewno parafie zaczęły tracić wiernych, co niechybnie prowadzić miało do kurczenia się zasobów potrzebnych na utrzymywanie świątyń. Należy tu wspomnieć, że rządy cesarskie doprowadziły do zubożenia chłopstwa w Galicji, a przełom dwóch znaczących wieków odznaczył się intensywnymi ucieczkami za chlebem. Interesujące dla opuszczających Podhale i Orawę były dobrze prosperujące ziemie zaboru niemieckiego i przede wszystkim, oddalona o kilka tygodni drogi Ameryka.

A.P.
Wrócę jednak do postaci, która mnie zaintrygowała, na tyle, że porównałem dane z narodzin, związków małżeńskich i zgonów z przełomu XIX i XX wieku w poszukiwaniu domniemanej autorki listów. Piszę o autorce, gdyż jeden z pierwszych listów, ten z 21 stycznia 1914 roku, wymienia św. Agnieszkę jako jej imienniczkę. Mistrzyni pióra już w pierwszych słowach listu się zastanawia: “...Może moje imienniczki nie wszystkie znacie żywot św. Agnieszki...”, by dalej streścić żywot panny, która nie chciała oddać się Rzymianinowi. Została za to skazana na spalenie w mękach na stosie. Za cud i zaliczenie Agnieszki do świętych przyjęto fakt, że “...ogień nic jej nie zrobił...”, a dzieła zmuszony był dopiero dokonać żołnierz przecinając jej szyję. W kolejnych listach autorka wspomina św. Agatę, nawołuje do postu, pisze o św. Józefie i o wielkim budowniczym świątyni w Chochołowie - ks. Blaszyńskim. Pod innym z listów z Koniówki znalazł się inicjał J. Czyżby z góralskiego - Jagniyska? A może ktoś zupełnie nowy?
Pomijając ten fakt, autorka w przemyślany sposób łączy historie biblijne z tradycjami, modą, pracą i życiem w ówczesnej Koniówce, a pytania o podobne kieruje do rówieśnic z sąsiednich wiosek oraz Orawy. Kim zatem była autorka lub jej pierwowzór? Planiczka, Pilch, Podczerwińska, Płaza, Płonka, Pabin, Piątek - to nazwiska panieńskie i po mężu kobiet występujące w tym okresie w Koniówce. Jedyna A.P., którą znalazłem w rejestrach i którą przyporządkować można do przełomu XIX i XX wieku była Agnieszka Planiczka, urodzona w 1890, zmarła w 1973 roku.
Najstarsza aktualnie mieszkanka Koniówki, Czesława Graca potwierdza, że Agnieszka faktycznie była bardzo religijną kobietą, w takim stopniu, że w pokoju ustawiony miała ołtarzyk, który stroiła na wzór ołtarza w Chochołowie odpowiednio do przypadających okresów w kalendarzu katolickim. Była niezamężna do końca życia. Czyżby oddała się Jezusowi, jak jej biblijna imienniczka? Dalej - w jednym z listów wspomina wycieczkę do Krakowa, gdzie kupiła pamiątki dla rodziny, w tym ołtarzyk dla mamy! Niestety, oprócz tego wykrzyknika, jest pewna niewiadoma. Czesława Graca nie potrafi jednoznacznie stwierdzić, czy Agnieszka pobierała gdziekolwiek nauki, czy umiała czytać i czy potrafiła pisać. Nigdy jej o takie rzeczy nie pytała. Czesława urodziła się 38 lat po Agnieszce, która smarkuli nie musiała się ze wszystkiego zwierzać.
Jednak ta smarkula, która w tym roku świętować będzie 93 urodziny, poddała mi jeszcze jeden trop, który mógł potwierdzić lub zaprzeczyć umiejętnościom Agnieszki. Ten zaprowadził mnie do Ratułowa i potwierdził słuszność domysłów! To żaden ksiądz, redaktor, uczony, czy urzędnik posługiwał się inicjałami A.P., tylko Agnieszka Planiczka (1890-1973). Sensację potwierdziła i rozwiała wszelkie wątpliwości Anna Zubek (Molcorzowa), najstarsza przedstawicielka rodu związana przez śp. męża z Planiczkami. Anna aktualnie przebywa w Ratułowie pod opieką córki, również Anny i bardzo dobrze znała Agnieszkę, gdyż opiekowała się nią do śmierci.
Zapytana o ciotkę męża, bez namysłu stwierdziła, że Agnieszka uczęszczała do szkoły w Czarnym Dunajcu, umiała pisać i czytać, była pilną uczennicą, jedną z najlepszych w klasie. Czytała książki i pisała wiersze, a przede wszystkim była bogobojna, możliwe że była najbardziej religijną kobietą w swoim czasie w Koniówce.

Bogusław Zięba, Koniówka 30.04.2021
Pożar we młynie Matejowym
Wydarzenie, które miało miejsce 20 marca 1897 roku w Koniówce poruszyło na tyle opinię publiczną na Podhalu i w Galicji, że wiadomość o nim w kilka dni dostała się na łamy gazety wiedeńskiej. Dziennik “Neuigkeits-Welt-Blatt”, inaczej “Nowości ze świata” z 25 marca 1897 roku odnotował tragedię, w której zginął dziesięcio- i pięciolatek, synowie jednego z bogatszych gospodarzy w Koniówce. Pożar, wzniecany przez silny wiatr, w szybkim tempie zajął młyn, kompletne zabudowania gospodarskie i zrujnował dorobek życia Matejów.

Być może najstarsi mieszkańcy Koniówki mogą jeszcze coś powiedzieć o tej tragedii, świadkami jednak nie byli, gdyż jest zbyt odległa w czasie. Księgi parafialne z Chochołowa piszą tylko o “tragedii w rodzinie” i dopiero teraz, dzięki odkopanej stronie dziennika wiedeńskiego dowiadujemy się o zdarzeniu, które miało miejsce w nocy z 19 na 20 marca 1897 roku w zagrodzie młynarza z Koniówki Andrzeja Matei.
Andrzej Mateja (księgi parafialne podają starą pisownię - Matya) był uznanym młynarzem w okolicy i jednym z bogatszych mieszkańców Koniówki. Wraz z żoną Katarzyną z domu Pawlak z Witowa wychowywali ośmioro dzieci i przyuczali je do zawodu młynarza. Każde z nich, w zależności od wieku miało przydzielone zadania, które często musiały spełnić także w nocy.
W nocy z 19 na 20 marca dziesięcioletni Stanisław (gazeta podaje, że był ośmiolatkiem) miał nadzorować i uzupełniać kosz, z którego równomiernie spadały ziarna między koła młyńskie. Niestety, około trzeciej nad ranem Staszek w trakcie nużącej pracy zasnął. Pusty kosz w pewnym momencie przestał podawać ziarno i kamienie tarły jeden o drugi. Iskry, które powstawały w trakcie tarcia dosięgły kosza i w młynie rozgorzał pożar, który w krótkim czasie zajął przylegający dom, szopę i stajnię.
Wiemy, że wówczas Koniówka nie dysponowała środkami gaśniczymi, a Ochotnicza Straż Pożarna zaczęła się organizować dopiero na początku XX stulecia, jednak znalazł się ktoś sprawnie zarządzający akcją. Niejaki Józef Nejc, żandarm przebywający w Koniówce szybko rozpoznał niebezpieczeństwo, wszczął alarm i zorganizował pomoc. Niestety, straty okazały się zbyt duże, być może ze względu na brak sprzętu i szalejącą tej nocy wichurę. Obok Staszka, który zasnął w młynie, w płomieniach zginął także jego młodszy o pięć lat brat Jan.
Całkiem możliwe, że tragedia w zagrodzie Matejów przyczyniła się do pierwszych rozmów o konieczności powołania, na wzór straży pożarnej w Podczerwonem takiej samej w Koniówce.
Wiemy, że na przełomie XIX i XX wieku odbywały się pertraktacje dotyczące przeprowadzenia linii kolejowej Zakopane - Sucha Hora lub Nowy Targ - Sucha Hora. Decyzja objęła drugi wariant, który przyniósł pewne dochody mieszkańcom Koniówki. Gromada postanowiła przeznaczyć otrzymane środki na zakup pierwszej sikawki. Za pozostałe pieniądze w 1903 kupiono w Wiedniu kolejną, która do dziś jest jednym z najstarszych eksponatów strażackich na Podhalu.
Ochotnicza Straż Pożarna w Koniówce została powołana do życia w 1929 roku.

Oryginalny tekst z "Neuigkeits-Welt-Blatt" z 25 marca 1897 poniżej.

Zwei Kinder verbrannt
Am 20. d. M. um 03:15 Uhr Früh ist bei dem Mühlenbesitzer Andreas Mateja in Koniowka (Neumarkter Bezirk) ein Feuer ausgebrochen, wobei leider zwei Kinder im Alter von 4 und 8 Jahren dem gefräßigen Element zum Opfer gefallen sind.
Das Feuer entstand auf folgende Weise. Der ältere Sohn des Mateja war während der Abwesenheit seiner Eltern mit Mahlen beschäftigt; hiebei schlief er ein und unterließ es, den sogenannten „Korb“ mit Getreide zu füllen, so daß sich derselbe gänzlich leerte; in Folge dessen sprühten die Mühlsteine Funken, wodurch der knapp an den Steinen angebrachte Korb Feuer fing. Im Nu stand das ganze Mühlgebäude, die an dasselbe unmittelbar anstoßende Wohnung, dann eine Scheuer und Stallung, in welch‘ leßterer einige Stück Rindvieh enstallirt waren, in hellen Flammen.
Es mag auch nicht unerwähnt bleiben, daß das Feuer durch den sich plötzlich erhobenen Sturmwind angefacht wurde; nur beim raschen und aufopfernden Eingreifen der Ortsbewohner unter umsichtiger Leitung – es besteht in diesem Orte keine Feuerwehr – der Gendarmen Herrn Josef Nejc ist es zuzuschreiben, daß der Brand, der sich sehr leicht hätte weiterverbreiten können, nicht größere Dimensionen angenommen hat. Leider konnten die Bemühungen des wackeren Gendarmen, dem, sowie den Ortsinsassen der wärmste Dank gebührt, nicht verhindern, daß die eingangs erwähnten Kinder den Flammen zur Beute wurden.

Bogusław Zięba, Koniówka 10.02.2021


Koniowka.info ©

Pisz do nas i z nami
Wróć do spisu treści